Tomek Michniewicz i jego światy równoległe
Tomek Michniewicz
Podróżnik, dziennikarz, fotograf, reportażysta. Autor pozycji podróżniczych: “Samsara. Na drogach, których nie ma”, “Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów”, książki “Swoją drogą. Opowieść o trzech podróżach po inne życie” do napisania której podróż była tylko pretekstem, i reportaży: “Świat równoległy”, “Chrobot. Życie najzwyklejszych ludzi świata”.
Rozmawiamy nie tylko o tym, o czym przeczytacie lub czytaliście w tych książkach. Ale o drodze podróżnika, o życiu z pasją, o blaskach i cieniach, które wiążą się z tym zawodem, o technikach pracy reporterskiej, o perspektywach podróży i różnych twarzach egzotyki.
Właśnie ukazała się Twoja książka “Chrobot. Życie najzwyklejszych ludzi świata”. Poprzednie, czyli “Samsara”, “Gorączka” opowiadają o szalonych przygodach, potem piszesz trzy opowieści osobiste – “Swoją drogą”, następnie reportaże o światach równoległych. Teraz przyszedł czas na zwyczajność?
Tomek Michniewicz: Publikuję książki raz na kilka lat. Zmieniam się jako człowiek, zmienia mi się podejście do doświadczeń w podróży. Przy pierwszej podróży zachłystujesz się tym odmiennym światem. To jest jak przejście przez drzwi do Narnii – oszałamia cię twoja obecność w tych nadzwyczajnych okolicznościach, egzotycznej rzeczywistości, gdzie wszystko jest tak inne. Skupiasz się na swoich emocjach, na różnicach. Na tej fali powstała “Samsara” i “Gorączka”. Potem człowiek się oswaja ze swoją nową rolą „odkrywcy” i zaczyna się rozglądać. Może trochę uważniej.
Przestaje patrzeć na siebie i swoje doznania?
Tomek Michniewicz: Fiksowanie się na różnicach między światem „tu” i „tam” to nienajlepsza metoda poznawacza. Bardzo omylna, a nad wyraz często stosowana. Z upodobaniem przyglądamy się pocztówkowym błyskotkom, których nie ma w Polsce. Gdy czyta się relacje z dalekich krajów można odnieść wrażenie, że to jakaś baśniowa rzeczywistość – wszystko takie odmienne, niezwykłe. A przecież o nas też tak egzotyzująco można pisać – w Zakopanem żyje np. “plemię” górali. Pija się u nas – i tylko u nas! – zsiadłe mleko i zagryza ogórkiem kiszonym. Powiedziałabyś, że Polska to kraj górali, zsiadłego mleka i ogórków kiszonych?
Czasem tak mówię, jak przyjeżdża do mnie “przybysz z innego świata”… zwykle jednak ci, którzy mnie odwiedzają skupiają się na podobieństwach. Ostatnio dowiedziałam się, że mieszkańcy Warszawy są podobni do mieszkańców z Buenos Aires, Polacy pod względem gościnności do Argentyńczyków, że mamy też podobną historię. To chyba kwestia wyboru osobistego, ale może i trendu?
Tomek Michniewicz: W branży turystycznej najlepiej sprzedaje się stereotypowa pocztówka. Wszyscy, którzy zarabiają na podróżach, oczekują tego typu treści: media, biura podróży, reklamodawcy. Klienci biur turystycznych nie kupują prawdy o świecie, ale własne o nim wyobrażenia, które ktoś ma im dostarczyć. Raczej nie wyruszają po to, żeby zobaczyć świat z jego całym jestestwem i niuansami – chcą sami doświadczyć miejsc, które widzieli w telewizji, o których czytali. Będąc częścią tego przemysłu, siłą rzeczy stajesz się dostawcą takiego kontentu. Zniuansowany świat sprzedaje się gorzej, bo trzeba go tłumaczyć, wymaga wnikliwości. Dzisiejsza forma konsumpcji mediów na to nie pozwala. Dwie, trzy minuty i myślami jesteśmy gdzie indziej.
W dwie, trzy minuty podejmujemy czasem decyzje, które prowadzą nas na manowce podróży – do świata koszmaru. W takim katastroficznym położeniu znalazł się Michał Pauli – autor pozycji autobiograficznej “12 x śmierć”, który poznał najbardziej mroczną twarz Tajlandii. Pisałeś blurba na okładkę jego książki.
Tomek Michniewicz: Kiedy dowiedziałem się, że Polak wylądował w Bang Kwang – tajskim więzieniu o zaostrzonym rygorze za przemyt narkotyków i został skazany na karę śmierci, w dodatku dwunastokrotnie, próbowałem go tam odwiedzić. Widzenie nie doszło do skutku, ale potem Michał spisał swoje wspomnienia. To jest bardzo nietypowa historia backpackerska. Zwłaszcza w kontekście „krainy uśmiechu”.
Pokazuje inną twarz Tajlandii, ale każdy kraj chyba ma to drugie oblicze. Coś czego nie widzimy, jeżdżąc tam na wakacje, na safari, do kurortów czy nawet na szalony backpacking?
Tomek Michniewicz: Nie widzimy np. wysp śmieci, kulis turystyki. Pokazałem jedno z takich wysypisk na Malediwach, wyspę Thilafushi. To naprawdę straszny widok. W dodatku nieodosobniony. Nie widzimy zwyczajności. Afganistan i Pakistan postrzegamy jako kraje terrorystów – bo to właśnie ta twarz znana z przekazów medialnych. Mediom tak jest wygodniej, bo albo gonimy za sensacją, albo pożądamy rajskich widoków z palmą – z tym ma się kojarzyć się egzotyka.
Wiara w to, że podróżnik to zawód, jest mitem?
Tomek Michniewicz: W XXI wieku jesteśmy turystami, nie podróżnikami. A jeśli chcesz się z podróży utrzymywać, szybko się zderzysz z przykrym zaskoczeniem, jak bardzo różni się to, co chcesz robić od tego, czego oczekuje od ciebie rynek. Nawet pisanie o podróżach może okazać się bardzo bolesne. Tutaj nakładają się na siebie dwie role: autora tekstu, który opisuje podróż tak, żeby było to ciekawe dla czytelnika oraz podróżnika, który pamięta, jak to w tej podróży było. Twoje własne życie, doświadczenia, emocje, stają się towarem na sprzedaż.
Czy to, co opisujesz jest więc prawdziwe? Czy tam są jakieś modyfikacje?
Tomek Michniewicz: Nie ma żadnych. Jestem bardzo przywiązany do klasycznej koncepcji dziennikarstwa, która w centrum stawia rzetelność i uczciwość. Nie czuję się pisarzem, bo nie stwarzam światów, nie zajmuję się beletrystyką. Ja poruszam się w obszarze non-fiction, relacjonuję wydarzenia. Wszystko, o czym piszę, da się sprawdzić. To podstawa reportażu. Jeśli weźmiesz do ręki moją “Gorączkę” czy “Świat równoległy” i pojedziesz tą samą trasą, trafisz do rzeczywistych postaci, które zostały w nich opisane.
Poznałeś tych ludzi w drodze, przypadkowo? Czy wynajdujesz bohaterów, dopasowując ich do projektu jeszcze przed wyprawą?
Tomek Michniewicz: Różnie. Czasem trafiam na bohaterów w trasie, czasem korzystam z pomocy tzw. fikserów, czyli osób mieszkających w danym kraju, mówiących w lokalnym języku, znających teren. Odpłatnie wykonują pracę badawczą, szukając kogoś konkretnego, przygotowując grunt. W przypadku “Chrobotu” było trudniej – to książka o zwykłych ludziach, a niełatwo jest wybrać siedem osób z siedmiu miliardów potencjalnych bohaterów. Wyznaczyłem sobie kilka istotnych parametrów, żeby jakoś zawęzić pole manewru.
Jakie to parametry?
Tomek Michniewicz: To jest historia o siedmiu osobach dorastających w tym samym czasie w siedmiu różnych miejscach na świecie. Wszyscy mieli reprezentować „środek skali” swojego kraju, kultury, urodzić się w mniej więcej w tym samym momencie i uosabiać procesy społeczne, które w tej chwili zachodzą w ich miejscach zamieszkania.
Japonia, Kolumbia, Uganda, Stany Zjednoczone, Indie, Finlandia, Zimbabwe. Skąd ten wybór i jak wyznaczyć środek skali danej kultury?
Tomek Michniewicz: Jedno i drugie to arbitralny wybór, nie ma przecież obiektywnych parametrów pozwalających wskazać „statystycznego Kowalskiego”. Jak na zawodowego podróżnika mam w paszporcie stosunkowo niewiele pieczątek nowych krajów, ale często go wymieniam, bo zaczyna brakować miejsca na wciąż te same, chociaż nowe, stemple i wizy. Bardzo często wracam w te same rejony. Wraz z kolejnymi odwiedzinami doświadczenie danego kraju staje się mniej fragmentaryczne, tworzy się dłuższa narracja. Wybrałem więc miejsca, które dobrze znam i w których, według mnie, zachodzi ciekawa zmiana społeczna, która powie nam coś o współczesnym świecie.
Co to za zmiana?
Tomek Michniewicz: W każdym kraju inna. Japonia na przykład przeżywa kryzys kultu pracy. Sararimani, czyli niewolnicy korporacji wyposażeni w teczki i garnitury to typowy obrazek, ale Japonii lat 80., 90. Dwudziestoparolatki nie chcą już tak pracować. Patrzą na swoich rodziców i widzą, dokąd to prowadzi. Wiedzą, jak nie chcą budować swojego życia, ale nie znają alternatywy. Chcieliby żyć jak amerykańscy bohaterowie, których oglądają w serialach – w kawiarni z laptopem, wśród znajomych. Oczywiście to pewna wizja oderwana od rzeczywistości, ale to właśnie aspiracje współczesnej wielkomiejskiej Japonii, którą tworzy młode pokolenie.
W Ameryce Łacińskiej z kolei bardzo wyraźnie zaznacza się element kobiecego buntu przeciwko kulturze machismo. Chciałem, żeby moja bohaterka uosabiała w sobie ten sprzeciw, ideologię tego ruchu, podobnie jak Japonka Kanae miała reprezentować postawę niezgody na zasady świata rodziców.
„Chrobot” warsztatowo jest bardzo odważny. Łamie schematyczną konstrukcję fabuły. Takiej książki nie pisze się chyba łatwo?
Tomek Michniewicz: “Chrobot” pisałem zupełnie inaczej niż poprzednie książki. Próbowałem różnych rytmów, form, testowałem ja na niewielkich grupach. Chciałem poprowadzić te siedem opowieści równolegle, ale w sposób zrozumiały dla czytelnika. Najprościej byłoby zbudować oddzielne historie, spiąć je klamrą rozdziałów, każdą zamykając w mini-reportaż. Zależało mi jednak na tym, żeby życia bohaterów toczyły się jednocześnie. Tak, jak wygląda to w życiu. W tym właśnie momencie przecież ktoś się rodzi, ktoś umiera, wychodzi za mąż, wsiada do samolotu i rusza na wojnę, podejmuje jakąś ważną decyzję albo siedzi i czeka. Nie dzieje się nic. Codzienność. Chodziło mi o to, żeby uchwycić symultaniczność losów różnych ludzi, którzy w tej samej chwili doświadczają odmiennych okoliczności i uwarunkowań.
Żeby książka była zrozumiała w odbiorze, musiałem też nadać bohaterom czytelne atrybuty, tzw. nawigatory, po których można ich natychmiast zidentyfikować. Na przykład “śnieg” skojarzeniowo przenosi do Finlandii, “słoń” albo “żyrafa”- do Zimbabwe, “sari” – do Indii.
Na początku książki fragmenty dotyczące jednej postaci są dłuższe. Potem już mogłem swobodnie robić choćby jednozdaniowe wrzutki.
Innym rodzajem wyzwania była książka “Swoją drogą”. Bardzo osobista historia. Pisałeś o bliskich. Nie bałeś się reakcji tych, którzy w tej opowieści wystąpili?
Tomek Michniewicz: To była najtrudniejsza książka, jaką pisałem i więcej już takiej na pewno nie napiszę. Po premierze mój tata nie odzywał się do mnie przez cztery miesiące. Moja perspektywa pokazania naszej relacji była dla niego szokiem. Tak wiele kosztowało go przejrzenie się w lustrze, które podstawił mu jego syn. A patrząc z pozycji autora, gdyby ta książka okazała się gniotem, znalazłbym się w bardzo trudnym położeniu.
Bo?
T.M: Wiele osób uważa, że to bardzo przejmująca książka. A jeśli coś łapie cię za serce, zawsze jest to związane z jakąś formą obnażenia się twórcy. Taka publiczna wiwisekcja to nieprzyjemny proces, najczęściej musisz odsłonić swoje słabości. Jeśli zrobisz to dobrze, wzbudzisz podziw. Jeśli źle, po prostu się ośmieszysz. Ta książka kosztowała mnie bardzo dużo emocjonalnie, a to ryzykowna gra.
Przecież mógłbyś dalej pisać o podróżach…
T.M:„Swoją drogą” to nie jest książka o podróżach. Podróże są tylko pretekstem.
Przez wielu ludzi jesteś odbierany jako człowiek sukcesu, autorytet. Podróże – to wspaniale brzmi! Facet robi, to co kocha i jeszcze na tym zarabia. Jakie są koszty, których nie widzimy, patrząc na jasną stronę spełnienia?
T.M: Znasz książkę “Miłość z kamienia” Grażyny Jagielskiej – żony korespondenta wojennego, znanego reportera? Czytając ją myślałem czy chciałbym, żeby moje życie tak wyglądało za trzydzieści lat. Idę przecież tą samą ścieżką. To są olbrzymie koszty. I co gorsza nie wiesz, jak ich uniknąć. Robisz przecież to, co kochasz. Nie chcesz z tego rezygnować, ale w życiu są też inne ważne rzeczy, które dzieją się głownie w domu, w którym ty bywasz przejazdem. Podróżujesz, często jesteś daleko, stopniowo tracisz przyjaciół, więzi, pieniądze na przyszłość. Ludzie żyją stacjonarnie, a ciebie nie ma z nimi, obok. Wygląda to jak piękna, błyszcząca droga ku przepaści.
Czy dobrze zrozumiałam, że zamykasz etap życia w drodze?
T.M: Oczywiście nie. Ale czy jeszcze ma sens pisanie o świecie, opisywanie go z perspektywy informacyjnej, jeśli robi to tylu ludzi, w sieci jest tyle serwisów, relacji na żywo z każdego miejsca globu? Czy warto pokazywać świat, który relacjonuje się sam? Jaka jest dziś rola reportera? Mam coraz więcej wątpliwości.
Czujesz się zawiedziony tym procesem? Dziś każdy może jechać, gdzie chce, gonić za swoją wizją innego świata, układać z tych puzzli doświadczeń własną mapę globu i relacjonować na bieżąco kształty i kolory tej układanki. Robi to tylu blogerów podróżniczych…
T.M: Pytanie tylko, co tak naprawdę relacjonujemy, bo przecież to jest świat widziany z perspektywy naszej kultury, oceniany podczas króciutkiego pobytu, najczęściej turystycznego. Od jakiegoś czasu fascynuje mnie jak wiele może być tych punktów odniesienia, tych kulturowych „normalności”, ale nie doświadczysz ich w przelocie zwiedzania na chwilę. Nie zdążysz poczuć, wniknąć, nie zanurzysz się. Jako gość dostaniesz inną wersję rzeczywistości niż jako stały element krajobrazu.
Czy to właśnie staje się udziałem blogerów podróżniczych, a potem ich odbiorców?
T.M: Blogujących o podróżach są teraz tysiące. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle. Zachodzą duże zmiany w obiegu informacji, tak po prostu jest. Dziennikarstwo też się zmienia. Natomiast według mnie największym błędem takich relacji jest próba oddania własnego doświadczenia w skali 1:1. To nikogo poza tym doświadczającym nie interesuje. Wzbudza jedynie emocje w narratorze własnej opowieści, a w tym układzie to odbiorca powinien być czynnikiem emocjonogennym. Podróż a opowieść o podróży to dwie zupełnie różne sprawy. Takie podejście wymaga wielu cięć, selekcji określonych fragmentów, przemodelowania perspektywy.
Czy tego przemodelowania nauczyła Cię “Samsara”?
T.M: Teraz mamy ponad sto tysięcy backpackerów. Kiedy pisałem tę książkę, była ich w Polsce garstka. Wtedy „Samsara” była określana pierwszą polską książką backpackerską.
Komunikat, że możesz założyć plecak i ruszać w świat zupełnie bez pomocy biura podróży był dla większości czymś nowym. A teraz to trend, nawet przemysł. Później widziałem wiele prób powielenia sukcesu „Samsary”, ale obawiam się, że są skazane na niepowodzenie, bo zmienił się już kontekst.
Blogi to przecież pamiętniki i chyba nie ma w tym nic dziwnego, że ludzie chcą te swoje wspomnienia publikować w formie książkowej?
T.M: Blog i książka to zupełnie inne pisanie. “Samsarę” pisałem właśnie z takim blogowym zacięciem, emocjonalnie, przygodowo, próbując oddać wszystko, co działo się w podróży. A potem wydawca mi powiedział: “My tego nie wydamy. To nie jest książka. To nawet nie jest blog. W ogóle nie wiadomo, co to jest. Jakiś strumień świadomości. Brak fabuły, brak bohaterów, sensu.” Ostatecznie tekst został obcięty o połowę. To była największa szkoła pisania, jaką przeszedłem. Każdemu życzę takiej lekcji oraz odwagi, żeby umiał się skonfrontować z oceną przed publikacją, bo popełnione błędy wyjdą na pewno. Pytanie tylko, czy przed premierą, czy po.
Sam udzielasz tej lekcji teraz innym. Można do Ciebie wysłać tekst i… przeżyć szok?
T.M: Dostaję często takie pytania – wtedy proszę o trzydzieści stron. Jeśli nadesłany fragment wyda mi się wartościowy, czytam całość, piszę blurby. Natomiast najczęściej dostaję maszynopisy do recenzji tuż przed złożeniem tekstu do druku. Wtedy już jest za późno na poprawki i przemodelowania. Recenzje zbiera się na etapie, w którym możesz z nich jeszcze wyciągnąć jakieś wnioski, zmienić coś. Później mijają się z celem.
Dziękuję za rozmowę.
***
Zachęcam również do przeczytania wywiadu z Tomkiem Michniewiczem udzielonego LosWiaheros i odwiedzenia strony autora. Przede wszystkim jednak warto zrobić to, co ja na poniższym zdjęciu – przeczytać „Chrobot. Życie najzwykleszych ludzi świata” w niezwykle magicznych okolicznościach 😉
Facebook Comments