Godzina w Chile i parę miesięcy w Malezji
Jak poznałam Chile w Malezji i dlaczego mam czułe ucho
Doborowe towarzystwo. Chilijska pani prawnik, Argentynko-Amerykanka po przejściach (zazdroszczę jej dwóch paszportów, ten trick bardzo ułatwia podróże!) i Anglik, a właściwie Hindus, z którym równie wiele mnie dzieli, co łączy. Komary na Tioman tną, jakby udały się na dyskotekę pełną ponętnych ciał. To w zasadzie nie komary, na nie działa deet (w miarę), ale meszki, które obsiadają człowieka w ciągu 30 sekund minimalnego bezruchu. Trajektorię przykładowego lotu w wydaniu bliżej niezidentyfikowanego insekta załączam na poniższym zdjęciu.
Chyba są radioaktywne? Żywią się chemią, bo przecież skóra zabezpieczona toksycznym filtrem powinna być dla nich niejadalna. A może pot zmywa gorzko-kwaśny film repelentu, bo po tej stronie półwyspu malezyjskiego panuje klimat sauny, choć po drugiej jakby w dwójnasób. W czerwcu albo w maju, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie, a podobno tak.
Echo w różnych językach
Gabriela mówi, że buceo jest w Malezji znakomite. To słowo niczym jojo odbija się od każdej wypowiedzi dziewczyny. Któregoś dnia przyklei się do niej na stałe i ta sędzina zostanie instruktorką nurkowania albo poszukiwaczką podwodnych skarbów. Buceo wymawiane akcentem, którego nie znam, zaczyna mi się kojarzyć z Chile.
Wiele lat temu, na Uniwersytecie w Salamance, odwołano nam zajęcia z powodu zamachu na World Trade Center. W wielkiej sali oglądaliśmy relację telewizyjną: ostrza dziobów dwóch samolotów w zwolnionym tempie wbijały się w wieże, prawie jak scena z filmu SF i wielokrotnie powtarzany komunikat: dos aviones secuestrados. Nauczyłam się nowego słowa – uprowadzony – w spektakularnych okolicznościach, które dzisiaj są tematem wielu spekulacji, podobnie jak brzozy. W ogóle tę pierwszą historię znam po hiszpańsku. Buceo to dla mnie nie nowość językowa, ale forma artykulacji zdecydowanie cieszy moje ucho, bo podróżuję też przez akcenty. Melodie obcych języków śnią mi się często i zdarza się, że zdziwiona stwierdzam, że senna postać tytułowa mówi po malajsku, chociaż akcja się rozgrywa w Laosie, sądząc po wibracji tła. Lub odwrotnie.
Na zdjęciu malezyjska dżungla.
Sofię natomiast cieszą jej rozmowy z hiszpańskim chłopakiem prowadzone przez skypa. Miło się słucha dialogów argentyńsko- kastylijskich, w których wszyscy tęsknią i kochają, spierając się co do przyszłego miejsca zamieszkania. Tło życia nomadów – ludzi wolnych, obudzonych z Matrixa neofitów, którzy koncentrują się na spełnianiu swoich marzeń, robiąc to wyjątkowo konsekwentnie i bez miejsca na zbędne wątpliwości, dylematy, kompromisy i schematy poznawcze – jest barwne i obfitujące w dużą zmienność geograficzną.
Dlaczego warto się znaleźć w innych okolicznościach?
Od Gabrieli dowiaduję się, że w Chile żyje się źle, od Sofii, że w Argentynie to już w ogóle dramat, a mój ulubiony fotograf (na wszelki wypadek nie robi mi zdjęć podobnie jak sobie, co mnie wpędza w chwilowe kompleksy, ale potem się okazuje, że to dlatego że on patrząc na mnie, widzi siebie i jest to wbrew jego systemowi wierzeń) na hasło Wielka Brytania krzywi się już do końca dnia.
Nie potrzeba głębokiego nura, żeby odkryć wspólną stację dokującą. Kotwicę rozczarowań.
Kontekst nas determinuje. Często u siebie nie możemy zdobyć się na autentyczną wolność, bo czujemy na sobie powinności danej kultury, oczekiwania otoczenia, które piętnuje ludzi, etykietując ich ze względu pochodzenie, środowisko, akt urodzenia i inne zmienne. Uzda i lejce trzymają mocno.
Nierówności społeczne w Chile
Na przykład w Chile. Od Gabrieli dowiaduję się o skrajnych różnicach społecznych w tym kraju, co mnie nie dziwi, choć suwak saturacji jest tak mocno podkręcony, że patrzę z niedowierzaniem na te krzykliwe barwy, paradoksalnie czarno-białej optyki. Z jej opowieści wyłania się fabuła odmalowana przez Isabel Allende na kartach powieści La casa de los espíritus. Podobny wątek też przebija w mojej rozmowie w Medium Publiczne z Moniką Trętowską – ekspatką, korespondentką z tego kraju, blogerką (bardzo fajne artykuły o języku chilijskim!) chociaż poruszamy też inne tematy.
Studia dla bogaczy i operacje plastyczne dla każdego
– Wszyscy mamy kredyty studenckie – mówi Gabriela – ja byłam głupia, nie pojechałam na studia do Argentyny. Tam są darmowe.(Więcej poczytaj na tym blogu )
– Ale z Argentyny teraz wszyscy uciekają – to Sofia – kryzys gospodarczy, straszna inflacja. Jedyna pociecha to te darmowe operacje plastyczne.
– Jak to darmowe? – krztuszę się kiełkiem z sałatki, bo gadamy przy jedzeniu. Wszystkie trzy jesteśmy fankami kuchni malezyjskiej, tylko dziewczyny są wiecznie głodne i ja co prawda wychodzę przy nich na niejadka, ale za to mam możliwość przetestować różne potrawy.
– Raz w roku masz prawo do refundowanej operacji. Jakiejkolwiek. Kobiety sobie robią głównie biusty i pośladki. Sama się zastanawiam.
W kontekście kryzysu gospodarczego, a nawet bez tego kontekstu jest to dla mnie news z rodzaju tych nieprawdopodobnych. Już po powrocie do Polski, bo obie tak mnie zachęciły swoimi akcentami i mroczno-nieprawdopodobnymi opowieściami o tych rejonach, że planuję to zweryfikować, czytam w przewodniu Pascala, w sekcji
ciekawostki o Argentynie:
W Buenos Aires na jednego obywatela przypada więcej psychoanalityków niż w jakimkolwiek innym kraju świata (rozumiem, że to nie błąd logiczny, tylko rzeczywiście chodzi o zestawienie miasta z państwem. (…) Argentyna jest w pierwszej dziesiątce krajów, w których wykonuje się najwięcej zabiegów chirurgii plastycznej na świecie. Będąc w Argentynie, wystarczy włączyć telewizor, by dostrzec, że wszystkie spikerki, aktorki oraz prezydent Kirchner poddały się licznym zabiegom (nie zawsze upiększającym).
– Ty chyba nie masz po co? – Sofia świetnie reprezentuje mit pięknej latynoski…choć piegowatej i zresztą skupia na sobie większość uwagi fotografa z bardzo odległych w tych okolicznościach wysp brytyjskich. Jego oczy stają się na jej widok zamglone niczym szkocka pogoda. Albo whisky.
– Ale tłuszcz to bym sobie odessała – łapie w lewą rękę fałdkę na brzuchu. Niektórzy sobie usuwają żebra. Na przykład ty jak byś pojechała do Argentyny, to ludzie by myśleli, że masz zrobione usta.
– No nie! Bez jaj! Ładne mam po prostu. To od razu znaczy, że muszą być sztuczne?
– Jak coś jest idealne, to z reguły to oznacza. W Argentynie.
– Przynajmniej o nos by mnie nie posądzili.
– Za duży, a biust za mały. Odpada.
– Wiesz z taką optyką, to nastolatki mogą tam popaść w niezłe kompleksy. I tarapaty. W Polsce chyba nie ma takiej skali. Mam wrażenie, że te zabiegi są nadal bardzo elitarne, bo drogie.
– Drogie są w Stanach. Europa Środkowa jest bardzo tania. Tak mówi Esteban – Sofia pałaszuje już deser. Zanim zjedzą go małpy, bo w tych okolicznościach przyrody to nieproszeni goście, którzy zawsze wpadają znienacka.
Prawie kasty w Chile
– W Chile wszystko jest płatne, ale nawet nie o to chodzi – Gabriela wtrąca się znad czarnej kawy – Najgorsze jest to, że mamy system niewolniczy. Indianie, w tym emigranci z Peru i Boliwii, pracują nielegalnie i za grosze, a jest ich coraz więcej. Teraz rząd wprowadził nakaz opodatkowania służby domowej. Efekt? Procent podatku odejmuje się od pensji tych ludzi. Ci, którzy nie mają papierów, pracują na czarno za jeszcze bardziej głodowe wynagrodzenie niż przed reformą. Zresztą nawet niezamożna klasa średnia posiada służących. W zasadzie jeśli nikogo nie „zatrudniasz”, to jakbyś się afiszował z tym, że jesteś bezrobotny i nieogarnięty życiowo – Gabriela zamiast postawić kropkę, chyba że miała zamiar jeszcze coś dodać po przecinku, zagląda na dno pustej już filiżanki. Biała powierzchnia odbija światło i od razu poprawia się jej humor.
– Voy a bucear! Y vosotras? – przeciąga się radośnie.
Nurkowanie – cudowne lekarstwo łagodzące skutki uboczne bycia obywatelką kraju o niechlubnej historii i jeszcze mniej idyllicznej teraźniejszości – to spełniony sen smoczej księżniczki. Tej, która według chińskiej legendy poświęciła singapurskiego księcia dla wód morza Południowochińskiego. Miała go poślubić, ale nigdy do niego nie dotarła, bo po drodze zakochała się w podwodnych światach, które rozciągały się tuż za kawiarenką na plaży i dokładnie w tej lokalizacji geograficznej zamieniła się w wyspę. Już jako Tioman ślubowała ofiarować wytchnienie i ukojenie wszystkim podróżnikom, którzy zdecydują się ją odwiedzić.
Czy Gabriela o tym wiedziała? Zapomniałam zapytać.
– Nie mogę się rozstać z tym miejscem, a Chilijczykom dają tylko miesięczną wizę! Wam to dobrze! – spojrzała na nas z zazdrością.
Ponieważ nie mogę znaleźć więcej zdjęć z Tioman, podejrzewam niestety, że to te które niechcący skasowałam z karty w Georgetown, porządkując moje pliki, to na powyższej focie oszukuję na Key West, udając smoczą księżniczkę. Kolor wody na Tioman jest ten sam.
A dalej trochę wyobrażenia kolorowej sauny z dżungli malezyjskiej.
Facebook Comments