Jak postanowiłam zostać agentem do zadań specjalnych
„I wtedy pomyślałem, że na świecie są rzeczy wielkie i że wspaniałe jest to, iż po latach chodzenia boso przychodzi jednak taki dzień, kiedy człowiek może założyć buty i nie bać się, że idąc po ziemi zostawia na niej swój ślad.”
/ Kapuściński, Chrystus z karabinem na ramieniu
Powinnam zostać agentem do zadań specjalnych – przemknęła mi przed oczami wizja zasłużonych orderów. Znienacka i całkiem pewnego razu. Wydarzyło się to na lotnisku w Denpasar. Jak już wylatywałam z Indonezji. Obita emocjonalnie i zahartowana psychicznie.
Miałam tysiąc pomysłów na minutę, jak rozwalić skorumpowanych gliniarzy, jak rozbroić mafię turystyczną, rozstawić po kątach wszystkich balijskich wyznawców mamony, bo nie masz bożka nad mamonę w tej wyspiarskiej odmianie hinduizmu, gdzie wszyscy się tak słodko uśmiechają jak święci Judasze. Chciałam się więc bić. Albo strzelać. Albo jakieś krucjaty skrzyknąć. Albo wszystko na raz.
W tej balijskiej bałwochwalczej myśli był jeszcze drugi podtekst. Że marnuję się jako przygodny wyczynowiec, bo moje doświadczenia nie służą żadnemu wyższemu celowi i rozmieniają się na detal własnych przeżyć i inspiracji. Że tylko ja mam frajdę, przekraczając kolejne granice, czyniąc cuda na własny użytek, zamieniając wodę w wino, kamienie w chleb, detonując różne fałszywe przekonania (nadal swoje, choć poniekąd stosunkowo uniwersalne) i pertraktując z gliniarzami.
Jednym słowem olśniło mnie, że mam misję. Misję nawracania ludzi na podróż (to tak przy okazji) i potrzebę życia pełnią swoich możliwości… agenta do zadań specjalnych.
I trzecie rozpustne dno.
Niestety nie zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Niestety zdarza się to w każdej podróży. To jest ten moment KLIK. W wyniku pomroczności, gdzieś na granicy wyczerpania i nie-do-wiary we własne moce, człowiek ogląda się za siebie i widzi coś, w co nie wierzy: widzi swoje życie. Nieprawdopodobne! I myśli sobie: o jezu! Jak to się stało? To ja teraz jestem w Laosie, jest 40 stopni, 12 kilo na plecach – cały mój dobytek na pół roku – chyba mam halucynacje. Jeszcze niedawno była zima i rezonans magnetyczny. Chyba jednak mnie otruli tym kontrastem.
Jakość podróży liczy się ilością takich momentów.
To jest ten wirus. Ten crack. To czyste, niedestylowane doświadczenie, które chce się wciąż powtarzać od nowa. Stąd się biorą uzależnienia od niestacjonarności.
I z pewnością takie chwile zapamiętacie, a nie arkusze Excela i raporty. Bo te godziny, dni, lata kiedy umieracie z nudów, robiąc nic czyli VERY IMPORATANT TASK, zlewają się w jedną wielką magmę, popłuczynę po szczęściu – obraz kontrolny: nie zapomnij wyłączyć odbiornika.
Zapomniałeś?
Wracając do agentów – lubię agentów, znajomych pozdrawiam! – to ich największą umiejętnością jest to, że potrafią przekłuć stres w działanie. Mają o tyle łatwiej, że dostają zadania trudne i najczęściej jedno na raz, co jest odwrotnością pracy w korporacji, kiedy człowiek dostaje na raz wiele prostych oraz nudnych zadań, w wyniku których dochodzi do wniosku, że jego życie nie ma sensu, bo jest za łatwo, za nudno i za dużo jednocześnie.
Poza tym agent od razu widzi efekty swoich działań lub ich braku, jeśli nawalił. A umówmy się – od raportu kompletnie nic nie zależy. Raport nie zmienia losów świata ani nawet jednostki. Jest pracą przy taśmie. W nowych okolicznościach postindustrialnych. Albo weźmy dla przykładu lodówkę. Bo właśnie sprzedałeś. No i co z tego? Jeden klient kupił lodówkę i będzie miał lodówkę, a niektórzy w Afryce żyją bez lodówki. Jutro sprzedasz następną albo nie, ale znowu będzie tak samo. W Afryce lodówek brak.
W podróży czeka cię nie tylko brak wypasionych zamrażalników ale wiele innych niespodzianek.
Sprzedaj więc lodówkę i rusz cztery litery!
Wreszcie! Będzie się działo! Bo nawet jeśli przez tydzień wracasz do tego samego hostelu z tą samą lodówką (jeśli mają, to znaczy, że to luksusowy hostel), to pożera ona twoje jedzenie, czasem dokonując cudów przeistoczenia. Raczej z wina w wodę i z chleba w kamienie a nie na odwrót.
Oprócz dematerializujących się przedmiotów, nigdy nie wiesz, kogo spotkasz następnego dnia rano w łóżku po lewej stronie, na pryczy po prawej i na skrzypiącym stelażu na górze – tym z dziurawym siennikiem. Księcia z bajki? Czy charpiącego potwora z Mordoru? A może japońskie dziewczę o różowym kolorze włosów i z misiem? Albo faceta w za małych majtkach. Albo bardzo uśmiechającego się Koreańczyka o rześkiej naturze skowronka , który zagaduje do ciebie o 7 rano w swoim narzeczu, zanim zdążysz otworzyć oczy.
Każdy dzień zaczyna życie od nowa. Z szeroko otwartymi…ustami. Bez cracku. Bez wspomagaczy. Bez masochizmu…chociaż
czasem musisz coś poświęcić (oprócz Koreańczyka). Np. właśnie to kojące mruczenie agregatora, chłody klimatyzacji albo aury za oknem, komfort kaloryfera. Odmówić sobie czegoś, żeby mieć coś. Ale znów jakoś inaczej to działa niż w przypadku stacjonarności, bo to poświęcenie to nie żaden kompromis tylko bardzo łatwa decyzja.
Na przykład ład i porządek. Na zapleczu indonezyjskiej świątyni.
Lubisz poleżeć na plaży i poczytać książki? No lubisz, bo książki są ciekawe i ładnie wyglądasz w bikini, ale szybko robi się nudno i niewygodnie, bo zamiast przewracać strony w wyobraźni, jednak wolisz przeżywać każdy akapit naprawdę. A góry też lubisz, bo są fotogeniczne i z każdego kąta widzenia (szerokiego), wyglądają inaczej. Ale na taszczenie dobytku pod te stromizny to już niespecjalnie masz ochotę. No i nie ma bikini.
Już na pewno wiesz, co wolisz. To i to jest odpowiedzią błędną. Trzeba znaleźć więcej szczegółów, którymi różnią się te obrazki i mozolnie je porównać. Wynik zestawienia nie rodzi się jednak w Excelu, tylko właśnie w owym KLIK.
Postronek i drut kolczasty czy wolny wybieg? Na pastwisku na Bali.
W podróży tak, jak w dżungli decyzje podejmujesz instynktownie.
Nie namyślasz się pół godziny, jak małpa skoczy ci na plecy w celu wyłudzenia czegokolwiek, czy ją pogłaskać, sfotografować, przepędzić, oddać banana, a może zastygnąć w bezruchu. Błyskawicznie zakrywasz odsłonięte części ciała, a potem sprawdzasz, czy nie masz zadrapań albo ugryzień, a jak masz, to udajesz się do szpitala po pierwszą dawkę szczepionki i planujesz dalszą podróż tak, żeby co 4 tygodnie być w okolicy szpitala.
Bardzo konkretny cel, który reorganizuje nieco wyjściowy plan, bo podróż to nie korporacja. Trzeba być elastycznym. W trakcie tego wszystkiego nie myślisz o swoim groźnym szefie ani niewdzięcznym chłopaku, który jednak zmienił zdanie, czyli o pierdołach, które zatruwają ci życie, w którym nic się nie dzieje i dlatego ci zatruwają. Myślisz na 4 tygodnie do przodu w sposób zdyscyplinowany, logistyczny i konsekwentny. I nareszcie te jakości nabierają prawdziwego sensu.
Żeby małpa nie skoczyła ci na plecy, ktoś nie pozbawił portfela, a ktoś inny życia (na przykład jak przechodzisz przez ulicę w Azji) dobrze być spostrzegawczym i posiadać refleks. Kolejne cechy, których raczej nie wykorzystujesz w typowej pracy, w której się marnujesz, nie spotykając małp. Chyba, że pracujesz w ZOO. No 20 piętrze.
Czy warto być posłusznym? W podróży nie ma takiej kategorii. Jesteś sam autorem swojej mapy. Dalej trzeba być spostrzegawczym, a posłusznym nie ma komu. Chyba, że chcesz przepłacać. Wtedy posłusznie możesz się zgadzać na każdą pierwszą cenę. Będziesz podróżować krócej, chyba że cię stać na posłuszeństwo.
Tymczasem zawołali mnie do gejtu i musiałam dać się przywołać…posłusznie. 75 $ za przedłużenie wizy i nie wiadomo ile kary za nieprzestrzeganie stempla. Nie miałam problemów z decyzją. Kwestia priorytetów.
Z zimną krwią – nie w afekcie – opuściłam Indonezję.
Krainę odpływów, abordaży i…kogutów.
Zabrałam ze sobą indonezyjskie refleksje i wylądowałam na następnej stacji.
Jednen z odpływów na Lombok.
Facebook Comments