Tęsknota za rzepakiem
Nie czuję się turystą
Nigdy się nim nie czułam. Nie interesują mnie zabytki ani przypisy, które stworzono na ich temat – co pewnie widać na tym blogu. Nie pociągają mnie atrakcje turystyczne. Co nie znaczy, że nie lubię atrakcji, ani że nie lubię wi(e)dzieć. Wręcz przeciwnie. Zawsze jednak wolę czuć, a potem katalogować wrażenia i wyciągać z nich wnioski. Cieszy mnie „ładnie” i niezmiernie ekscytuje „ciekawie” i „inaczej”. Takie połączenie skutkuje efektem „acha!” albo „eureka!” albo „wiem, że nic nie wiem” – wszystkie moje ulubione.
Z takim nastawieniem zawsze wyruszam w drogę.
Laos i mój czerwony rower, na którym kilka dni wcześniej lub klika dni później pojechałam do szpitala .
Z takim samym zabieram się za coś nowego. Bardzo często dostaję bęcki (może nie aż tak bardzo, ale jakoś pamiętam te wszystkie razy), jednak jeszcze częściej uczę się tego, czego nie nauczyła mnie żadna szkoła, żadne kursy, żadne książki i żadne cudze doświadczenia. Uczę się na sobie, na swoich zachwytach i porażkach, na ambiwalencjach – wkomponowuję swój obraz świata w obrazy innych światów. Szkicuję kolejne mylne tropy. A potem zacieram ślady. Lubię się tak ze sobą bawić. Poszerzać skalę, przesuwać granice. Wracać do domu z tymi wszystkimi postanowieniami i decyzjami, które podjęłam w zupełnie innych okolicznościach, tylko po to żeby przekonać się na miejscu, że realizuję coś zupełnie innego, choć już nie to samo, co przed wyjazdem. Tak działają podróże – nie urlopy czy wakacje, bo te jedynie luzują poznawczą sztywność. Dłuższe bycie gdzie indziej i kimś innym – niestacjonarnym albo rozpakowanym – zmienia trwale. Rozkodowuje system wartości i koduje go na nowo.
Tęsknota
W Indonezji, która okrutnie dała mi się we znaki, postanowiłam: kupuję motocykl! Wcześniej w Laosie skonstatowałam: po powrocie do Polski przesiadam się na rower. Nic z tych rzeczy się nie wydarzyło. Nie dlatego, że słomiany zapał to moje drugie imię, ale dlatego że okazało się, że szkoda mi pieniędzy na inwestycję, która w polskich okolicznościach nie przyniesie mi tyle radości, co w azjatyckich. Zobaczyłam też, że zwyczajnie brak mi Azji, że tęsknię, że tęsknię do tak wielu miejsc (również do tych, których jeszcze nie znam), że tęsknię do ludzi spotykanych po drodze, do polifonii języków i kultur, do smaków, zapachów, kolorów, ale chyba przede wszystkim do autentyczności doświadczania. Wciąż na nowo.
Tarasy ryżowe na Bali w okolicach Candidasy. Dostępne na skuterze.
Nomadzi
Czytałam kiedyś artykuł o ludziach-ptakach. Jesienią odlatują do ciepłych krajów. Latem lądują wśród polskiego rzepaku.
Lato jest przyjemne, i jak widać w Polsce może wyglądać również tak, co nie znaczy, że zima jest zła. Pamiętam rozmowę ze sprzedawczynią w pewnym shopping mall w Miami:
– Wow! You are from Poland! Lucky you! 4 season of the year , like in NYC, and you can wear all the winter clothes! I do envy you! Such a variety! Good for fashion! – same wykrzykniki.
– Maybe you jump to Poland. Or NYC ? – zaproponowałam nieśmiało.
– Can’t afford, darling – zmartwiła się.
W tej krótkiej rozmowie zawiera się sedno różnorodności. I stacjonarności. Ta pierwsza jest droga. Ta druga powoduje nadmiar. Obrastanie rzeczami i przyzwyczajeniami. Drogie i nadmierne jest niezdrowe. Ruch i ciepło (w każdej postaci) redukuje wszystko, co niepotrzebne i tworzy czystą przestrzeń mentalną.
Jednak każdy tęskni za tym, czego nie ma.
Turysta gawędzi z turystą
Inna rozmowa odbyła się na plaży Cherating w Malezji. Dokładnie w tym miejscu, o którym opowiem jeszcze dużo. Kiedyś.
– Do you ski? – zapytał mnie nauczyciel surfingu, zupełnie nieprzepisowo tj. niezgodnie z islamem, popijając piwo w samym środku sjesty i do tego w ramadan. Było tak gorąco, a w stojącym powietrzu dryfowała taka ilość komarów, meszek, wszystkiego co lata, pełza, gryzie i jest potencjalnie niebezpieczne, choć owa potencjalność ma się nijak do faktycznych, realnych i zawsze namacalnych skutków ugryzień – swędzenia, pieczenia, puchnięcia i nieustającego bzyczenia, że za ośnieżony stok i lodowaty wiatr we włosach oddałabym wszystko, nawet zimne piwo na plaży, a pytanie w tych okolicznościach (czujecie ten upał?) wydało mi się podstępne.
– You mean snowboard? – spodziewałam się, że chodzi o flautę i że jak nie wieje, to się pływać nie da, tylko dryfować, a na śnieżnym podłożu wiatr sobie może pojawiać się i znikać, bo nie gra pierwszych skrzypiec.
– Ski, I mean.
– Yes, it’s easier. Much easier if you keep your legs on the separate boards – bo ja jednak wolę – and actually I prefer windless circumstances in the mountains.
– I’ve been a couple of times to Switzerland. For skiing – zgniótł puszkę.
Acha, więc o to chodziło! Choć zupełnie nie spodziewałam się takiego wspomnienia po Malaju.
– I wish I was there now – zerknął leniwie spod ciemnych szkieł na horyzont. Krajobraz nie zmienił się ani o jeden piksel. Tym bardziej nie wyrosły na nim ośnieżone góry.
– Do I? – pomyślałam, patrząc na swoje spłowiałe od słońca tropików bikini.
Facebook Comments