10 w skali Beauforta
Co robiłam o tej porze rok temu? Kupowałam bilet do Indii! Dokładnie w sylwestra!
Wcześniej udało mi się dodzwonić do ambasady, w której opryskliwy pan potwierdził moje przypuszczenia. Z one wayem mnie nie wpuszczą. A taki bilet właśnie kupiłam. W ostatniej chwili przed wylotem zrobiłam więc fake booking na lot powrotny. Wydrukowałam. Włożyłam w przezroczystą koszulkę (przydała się w podróży) i miałam alibi. Byłam gotowa na bal!
Zamknęłam stary rok w szampańskim nastroju.
Po dwóch latach halsowania i dwunastki, która uderzyła zgodnie z prognozami Nostradamusa…w 2012, 2015 okazał się rokiem pomyślnych wiatrów.
A jednak moje przygody zaczęły się w Polsce…
Planowałam lecieć do Azji jeszcze jesienią.
Wcześniej nie wypalił projekt artystyczno-podróżniczy z Kostaryką. Dostałam co prawda polski grant literacki, ale na Amerykę Środkową i Południową potrzebowałam jeszcze drugiego. To, co udało mi się zorganizować i wynegocjować nie było najgorszym rozwiązaniem, ale dziewczę ambitne, które we mnie tkwi, odrzuciło ten półśrodek. Iron Lady chce dokładnie to, co chce i ani przecinka mniej 😉 Dlatego kreatywnie wybrałam tanią Azję. Jak tanią pisałam w RZUĆ PRACĘ I JEDŹ W ŚWIAT!. Przeczytajcie ten artykuł, bo jest w nim SIŁA wielogłosu…tych, którzy wiedzą, czego chcą.
W listopadzie byłam gotowa do drogi i to dobry termin, żeby ruszać w tamte rejony, ale wtedy zaczęłam się nagle coraz gorzej czuć.
Zaoszczędzę wam drastycznych detali, powiem tylko, że nie przyjmowałam do wiadomości faktu, że istnieje ku temu jakaś przyczyna zewnętrzna. Myślałam, że sczikeniłam, bo jadę w ciemno, nie do końca wiadomo gdzie wyląduję (choć lądować planowałam w Indiach), bo bilet kupuję w jedną stronę i nie wiem, jak się moje losy potoczą, więc zwyczajnie mam tremę, która mi się rzuca na mózg.
Z drugiej strony moja wydolność fizyczna spadała. Z tygodnia na tydzień kondycja wysportowanej dziewczyny coraz bardziej przypominała zadyszkę dziewięćdzięsięcioletniej staruszki. Najwyraźniej coś było nie halo. Ale znów pomyślałam, że przegięłam z treningami, bo ostro dawałam czadu, dopóki mogłam i że pewnie jestem zmęczona i potrzebuję więcej białka. Człowiek, który myśli, że wszystko od niego zależy, myśli sobie różne rzeczy. Często głupie.
Moje ciało ewidentnie chciało palmy i leżaka i full service. Jednak te potrzeby jakoś dziwnie się nie komponują z moją naturą. No dobra, przyznaję, że ostatni wariant czasem lubię. W końcu mnie olśniło, że się rozjeżdżam. Zrobiłam więc badania. Wyniki zestresowały mojego lekarza na tyle, że wypisał mi skierowanie do szpitala na cito. Ja też nie byłam specjalnie uradowana, widząc normę x przekroczoną o ponad 1000 %.
Potem przyszła druga plaga egipska, bo jak już jako tako podleczona po 2 miesiącach stanęłam na nogi i właśnie zrobiłam rezerwację biletu (bank ma 24 godziny na realizację przelewu), to złamałam kciuk. Siedząc w poczekalni na ostrym dyżurze, na szczęście trochę to trwa i człowiek ma sporo czasu, anulowałam transakcję. Wcześniej też myślałam, że samo się zagoi, ale jako że ze złamanym kciukiem trudno się śpi, a właściwie wcale, to o szóstej nad ranem zaczynałam nabierać podejrzeń, że jednak samo mi nie przejdzie. Ostatecznie wyruszyłam miesiąc później w opatrunku uciskowym i wciąż bez paznokcia.
W 2015 wylądowałam na Goa.
Nie lądujcie na Goa! A jak już musicie, to przeczytajcie o wszystkich koniecznych środkach ostrożności! Moja indyjska wiza dawno już nie była 6 miesięczna, ale nieznacznie to wpłynęło na skrócenie pobytu w Indiach. Po niedawnych przygodach zdrowotnych potrzebowałam sanatorium, a nie szoku kulturowego.
O indyjskich przygodach w stanie nieważkości przeczytacie, klikając w INDIE
Z Indii próbowałam się wydostać właściwie już po trzech tygodniach… co okazało się nie lada wyzwaniem.
Pozostał niedosyt, że nie uderzyłam na Północ i stamtąd do Nepalu, bo pewnie załapałabym się na trzęsienie ziemi sporo większe niż to, które przeżyłam w Malezji, gdzie tylko nie było prądu, internetu i wody. Ale w Nepalu w lutym, a nawet w marcu jest stosunkowo zimno, i słowo stosunkowo niestosunkowo dobrze oddaje sens tego, jak bardzo zimno. A ja jednak nie jestem aż takim hardkorowcem.
Udało mi się wydostać do Bangkoku, skąd tym razem ruszyłam na Północ.
Było tam już bardzo gorąco. Na tyle nieznośnie, że zaczęłam coraz bardziej żałować Nepalu. O Tajlandii, tak samo zresztą jak o pozostałych krajach z tego półrocznego szwędania się po Azji, nie skończyłam jeszcze snuć opowieści. Niektóre rozdziały znajdziecie odwiedzając
TAJLANDIĘ
Z Tajlandii blisko jest do Laosu i do Birmy (do Birmy jest de facto daleko, bo przejścia lądowe są nieczynne) i do Malezji oraz Kambodży. Gdzie by tu jechać dalej?
Pojechałam do LAOSU
Laosu, który pokochałam (oprócz spożywki;) i nawet w formie wymoczka odchudzonego o 1/6 wagi (nie tylko ze względu na spożywkę) nie chciałam opuszczać tego miejsca. Miesięczna wiza – którą wykorzystałam do ostatniej godziny, jeszcze na granicy doświadczając wahań decyzji (bo przecież mogłam się odwrócić na pięcie i ponownie przejść bramki ) – to za mało o co najmniej miesiąc.Oczywiście nie życzę wam zwiedzania szpitali (lekarze są świetni, szpitale nieco mniej) niemniej jednak przekonałam się w tych intensywnych okolicznościach, że możecie liczyć na Laos. W tym biednym kraju, ludzie, którzy jedzą szczury i nietoperze mają dużo większe serca niż Indonezyjczycy (do których trafiłam w następnej kolejności) żywiący się kogutami (choć te do walk są za bardzo żylaste).
Wracałam do Tajlandii ze łzami w oczach, omal jej nienawidząc, bo ile razy można być w Tajlandii, kiedy tyle innych krajów czeka? W Bangkoku (bo tu dojedziecie pociągiem z granicy z Laosem) ulokowałam się w okolicach dworca kolejowego, po to żeby szybko ruszać do Malezji pociągiem. Coś mi jednak odwaliło, i nawet wiem co – cena- i kupiłam bardzo tani bilet do Indonezji.
O moich przygodach na wyspach piratów i kurczaków przeczytacie, zaglądając do INDONEZJI
Z Indonezją krainą kowbojów z dzikiego Zachodu polubiliśmy się tak sobie.
Dałabym więcej szans innym wyspom, choć mój poziom asertywności był na wyczerpaniu, jednak jakoś nie do końca w zgodzie ze mną (chyba od czasów wielokrotnego zdawania egzaminu na prawo jazdy) jest wręczanie łapówek (w tym przypadku za przedłużenie wizy). Jakoś z gruntu nie uznaję takich metod. Może to i przygoda, bo człowiek trafia w jakiś inny obieg rzeczywistości gangsterskiej, czarny rynek, adrenalina, coś się dzieje, ale żeby 100 $ za takie wesołe miasteczko płacić to lekka przesada. Za 2 razy tyle można przeżyć miesiąc w Laosie, niespecjalnie oszczędzając.
Indonezjo, opamiętaj się! Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś ósmym cudem świata?!Potem miały być Filipiny, ale tak jak z kciukiem, uderzyło w nie tornado, akurat wtedy jak kończyła się moja wiza. 100 $ i przeprawiać się na Sumatrę czy za 50 $ lecieć do Malezji? Zgadnijcie, co wybrałam.
Wybrałam kraj dobrych ludzi, bo lubię iść na łatwiznę. I ojczyznę magicznej dżungli, której dzikie piękno przekracza skalę pojemności wszystkich zmysłów.
Wybrałam MALEZJĘ
I jeszcze wciąż we mnie tkwi tym spojrzeniem
KAMBODŻA
A teraz zdradzę wam niesekretny sekret.
Wiecie co w 2015 roku było dla mnie największym wyzwaniem? Nie te pół roku z plecakiem, z pluskwami, tropikalnymi chorobami, ze zmaganiem się z własnymi ograniczeniami fizycznymi czy przekraczaniem kolejnych stref komfortu. Nie. To była ta łatwiejsza część.
W podróży rekompensata wszelkich niewygód i wysiłków przychodzi natychmiast. Bywa trudno, ale zawsze jest pięknie, bo droga jest tajemnicą, niespodzianką i wyzwaniem.
Najtrudniejsze pół roku zaczęło się po powrocie
Najpierw nie dowierzałam, że jest tak łatwo
że nic nie muszę organizować, mam własną lodówkę i własną przestrzeń; że nagle muszę zwolnić i dostosować się do rytmu stacjonarnego. Bardzo szybko zaczęło mi brakować drogi, twórczego zamętu i tego wszystkiego, co dzieje się w podróży spontanicznej. Życia. Okazało się, że moje otoczenie pozostało tam, gdzie je zostawiłam. Że wchodzimy w jakąś kolizję mijania się i nieprzystawalności. Że już tutaj nie pasuję.
Szok. Normalnie. Kulturowy.
Nie ma jednak tego złego, co by nie wyszło na jeszcze lepiej.
Pisząc bloga poznałam „wspólników”, którzy tak jak ja żyją drogą i ciekawością. Mam wrażenie, że razem tworzymy jakąś wielką mniejszość – emigrantów we własnym kraju.
Nomadów. Niestacjonarnych. Banitów niegrzejących swoim siedzeniem fotela codzienności. Ludzi, którzy są gotowi żyć pełnią i podążać za swoimi marzeniami.
Reżyserów własnej Karmy.
Takich ludzi spotkałam na swojej drodze – w każdej z podróży – wielu. Na przykład na zakupach w Kuantan ;).
fot. Raj
Pobyt w Polsce utwierdził mnie w przekonaniu, że nie chcę spędzić życia w internecie, czyli w pracy, do której mam umiarkowane kompetencje, a przede wszystkim z dala od świeżego powietrza i jego uroków. Ratowałam się książkami i ucieczkami do kina (przynajmniej większy ekran ;). Jeśli chcecie zobaczyć co zwiedziłam w wyobraźni, przeszukajcie
INSPIRACJE i RECENZJE
Wspominając z rozrzewnieniam moje przygody i lekcje survivalu napisałam dla was też trochę PODRÓŻNICZYCH PORADNIKÓW.
2016
Będzie delicious! Słowo harcerza i pirata!
Wycięłam właśnie cały akapit, uznając go za nazbyt poetycki i uroczo zamydlający konkret. Nie lubicie takiego pitu pitu. Przecież.
Łatwiej jest tak: MARZENIE > DECYZJA > DZIAŁANIE > SPEŁNIENIE!Więc zawijam kiecę i lecę do Ameryk. Może nawet wszystkich trzech.
Żeby nie było, że ścieminiam, to zastrzegam się, że przypadkowo mogę wylądować tam, gdzie wskaże błąd IATA, bo życie jest przygodą wszak! 😉
A co tam mnie czeka? Nowy ląd. Nowa droga. Nowe opowieści. Nowi ludzie. Nowe kolory i kształty. Światło, które jest tak inne pod każdą szerokością geograficzną, że człowiek zaczyna kochać wszystkie południki i równoleżniki.
Jeśli trzy szóstki znów wskazały na moje portfolio, to oznacza pomyślne wiatry. Jeśli nie to halsowanie i dużą dozę przedsiębiorczej kreatywności. 😉
A może przesiądę się na motorówkę? Albo odrzutowiec.
To zdjęcie zrobiłam na Key West ( a może jeszcze w Miami?) wpatrzona w horyzont…, stamtąd widać już Kubę…
W 2016 roku życzę Wam, żebyście żyli na 100%!
Oddychając własnymi marzeniami, delektując się ich kolorem, smakiem, wibracją każdej sylaby spełnienia – w rzeczywistości!
Żebyście spojrzeli im w twarz. Bezwstydnie i namiętnie. Bo takie są marzenia. Nie uznają woalek i konwenansów. W ich naturze leży też spełnialność. Są prawdziwe. Nieomylne. Nie negocjują z kompromisem. Zawsze są celne. I często wymagają odwagi.
Bierzcie klocki LEGO i budujcie! 😉 Szkoda czasu na projekty, bo te często ciągną się latami, a potem człowiek potyka się o pierwszą cegłę, bo źle ją sobie wyobraził.
W miejsce wiecznego nigdy wybierzcie TERAZ.
Bo teraz jest właśnie czas na wypuszczenie elfiej strzały.
Gdzieś poza horyzont, którego nie umie wyśnić ten, który nie umie śnić
Niech więc kadry z waszych marzeń komponują się z rzeczywistością doskonale!
I nich ta druga będzie jeszcze bardziej magiczna!
Facebook Comments