Afrykańska odyseja fragement okładki
||

Z piekła przez piekło do piekła

“(…) niebezpieczny jest Czerwony Krzyż i fatalnie działa całe to cholerne gówno nazywane przez Zachód pomocą dla krajów rozwijających się.”

– mówi Arne Victor Garvi. Stuknięty – jak nazywają go biali, cudotwróca w oczach nigeryjskich farmerów, autor i realizator projektu obsadzenia Sahary roślinnością.

Dlaczego to się nie opłaca?

Bo “to powolna rewolucja. (…) potrwa dwa pokolenia”. A ryba podana na tacy szybciej syci głód niż ta cała historia z wędką; efekt jest natychmiastowy , no i krótkotrwały, a to przecież chodzi. Sumienie biały ma czyste, zachował jakże wygodny status quo – wypracowaną przez wieki równowagę świata, w której mędrzec sprawuje władzę nad głupkiem, Robinson nad Piętaszkiem, lepszy nad gorszym – jednym słowem jest porządek. A pewnie i zysk. Bo dlaczego właściwie taka inwestycja się nie opłaca?

Dlaczego bardziej opłaca się przyjmować imigrantów?

Debatować nad ich losem w szacownych kuluarach brukselskich, wywoływać burze medialne – antidotum na sezon ogórkowy, dzielić publikę na tych o miękkim sercu i na zatwardziałych rasistów – jajogłowych dupków, co się boją meczetów.

Każdy na tym zyskuje, choć jak zwykle najwięcej producenci całego show.

Klaus Brinkbäumer "Afrykańska odyseja", Wydawnictwo Czarne 2009 s
Klaus Brinkbäumer „Afrykańska odyseja”, oklładka dzięki Wydawnictwu Czarne 2009

Dobry reportaż to taki, który czyta się jednym tchem. Bo jest jak powieść sensacyjna, jak thriller. I nie jest fikcją, jest opowieścią, która zdarzyła się naprawdę – “Afrykańską odyseją”, która trwa od ery niewolnictwa do epoki jego nowoczesnej odmiany.

Niemiecki dziennikarz tygodnika Der Spigel wraz z fotografem (dlaczego książka nie ma zdjęć?!) wyruszają do Afryki – w trasę przebywaną przed uchodźców, zanim ci dostaną się do raju Europy. W podróż zabierają byłego uciekiniera, który od 14 lat legalnie przebywa w Niemczech. Tworząc biografię tego człowieka, przedstawiają modelowy życiorys każdego Afrykanina, który kierowany niezgodną na akt urodzenia na południe od szczęścia, z pustą walizką – pełną nadziei i woli przetrwania podąża do wyidealizowanej afrykańską wyobraźnią Europy. A kto, jak kto, ale czarny to akurat umie sobie wyobrażać.

„Afrykańska odyseja” nie ma wzruszać, choć może zbulwersować.
Nie ma zachęcić do cudownej podróży na Czarny radosny ląd – rich and deep dark jak głosi reklama afrykańskiej kawy, której zresztą tam nikt nie pije – nie ma więc narobić smaku na przygodę, choć opowiada o drodze przez malownicze, egzotyczne kraje i o wędrówce obfitującej w sensacyjne wydarzenia.
Nie ma nikogo zszokować, bo przecież każdy wie, że w Europie żyje się łatwo i wygodnie, a w Afryce jest AIDS, bieda, brak wody i dary Czerwonego Krzyża.

Ma zmienić perspektywę.
Na przykład tego, który nadal tkwi w uproszczonym czarno-białym myśleniu: przyjmować uchodźców czy uszczelniać granice.

Bo, jak zawsze, kiedy wybór wydaje się zerojednynkowy, to z metaplanu widać konsensus. Dlaczego niewprowadzany? Bo drogi. Bo ryzykowny. Bo pracochłonny. Bo co to za zysk, na który trzeba czekać latami? Szybko jest dobre i spekakularne. I modne. Bo ludzie uwielbiają odczuwać litość i czynić dobre uczynki przez ową litość powodowane. Czują się wtedy tacy lepsi – szlachetni. Niedoinformowani. I wciąż zachwyceni egzotyką.

Nie jest jednak tak prosto z tą Afryką. Mimo, że piękną, a może właśnie dlatego, że piękną, bo odwrotną do Europy i Ameryki Północnej. Bo nie tylko chodzi o rozbieżność interesów; główny bohater na tej scenie to konflikt wartości. Racjonalne myślenie kontra myślenie magiczne. Przyczyna i skutek na planie wynikania logicznego a zależności w sferze implikacji ponadnaturalnych. Za suszę przecież odpowiada zły czarownik, a za deszcz – ten dobry. To sporo komplikuje. Ba, to wyklucza znalezienie wspólnej płaszczyzny komunikacji i co za tym idzie wypracowanie jakiejkolwiek partnerskiej strategii działania.

Można więc Afrykę nawrócić na wiarę globalizacji i wtedy pewnie w końcu nauczy się obsługiwać wędkę. Tylko, że to będzie już Afryka…

Nie znam tego kontynentu prawie wcale. To wszystko to rozważania teoretyczne. Bardzo mnie jednak interesują doświadczenia tych, którzy wgryźli się w afrykańskie trzewia. Zeszli z utartych ścieżek rezerwatów, uciekli z turystycznych safarii dla bogatych. Skręcili gdzieś w bok. Coś zobaczyli naprawdę.
Jak było?

Jak jest teraz – 10 lat po powstaniu książki Klausa Brinkbäumera, 24 lata od czasów wędrówki Johna – głównego bohatera tego reportażu?

Afrykanina, który jak większość mieszkańców czarnego kontynentu chciał zostać białym Europejczykiem.

Facebook Comments

Podobne wpisy