Warszawskie plaże. Improwizacja na weekend.
Autentyczność
Jedną z najfajniejszych rzeczy w życiu jest autentyczność. Wbrew pozorom ten stan bywa trudno osiągalny. Często z przyzwyczajenia człowiek nie jest autentyczny. Udaje kogoś, bo stara się być kimś. Nie starać się jednak zawiera moc. Bo akceptuje zwyczajność. Co nie znaczy bylejakość.
Ostatnio uciekam od poprawek i ulepszeń. Wierzcie mi, że to wymaga nie lada dyscypliny. Choćby takie pisanie jak teraz – bez kontroli nad przecinkami, strukturą i dygresją – albo czytanie bez zrozumienia. Nie jest mi łatwo nie zastanawiać się nad tym, czego nie rozumiem, bo wydaje mi się, że czegoś nie wiem. A czegoś nie wiedzieć jest źle. Wychodzi się na głupka. Można na przykład zabłądzić. Gdzieś w drodze na warszawskie plaże.
Droga
Często słyszę że jestem zakręcona na punkcie podróży. W sumie kilka dni temu zaproszono mnie do audycji radiowej pod prawie takim tytułem . To była krótka rozmowa. Jedna i druga. W trakcie tej ostatniej jadłam sałatkę grecką na plaży miejskiej w Lake Park Wilanów i niby o tym miałam pisać, ale naprawdę mi się nie chce. Nie mam ochoty informować. Po prostu chcę opowiedzieć.
Tak piszecie, jak piszecie dla siebie? Bo ja właśnie to robię. Rozmawialiśmy o Górnym Karabachu, Południowym Sudanie, Regeneracji – tej na Puławskiej, o tym że wszyscy jadą do Francji, a niektórzy do Genewy i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności większość do Rio de Janeiro. I o tanich biletach i o motocyklach. O znakach zodiaku. Co wspólnego ma wodnik małpa z wodnikiem tygrysem – zgadnijcie, która kombinacja to ja – i o tym, co łączy ludzi, którzy siedzą na leżakach w Lake City Wilanów, choć niektórzy długo błądzili, zanim tam dotarli. Jednym słowem zwyczajny weekend. Jest wśród nas i Iranka i muzyk i filmowiec i królowa pomarańczy i ja – ta, która pisze książki, czasem jak Bukowski i robi wiele innych rzeczy, a teraz właśnie je sałatkę grecką, na którą czekała 40 minut, co oznacza, że jednak jest cierpliwa, choć mówią, że w gorącej wodzie kąpana.
I rzecz się dzieje w Polsce. W ten weekend w tym dziwnym kraju nadanym mi z przypadku. Być może przez pomyłkę albo w imię jakiś szlachetnych pobudek, których mgliście mogę się domyślać, zabłądziłam i trafiłam na warszawskie plaże. Pomyślelibyście, że tak wygląda Warszawa?
To jest miejsce, w którym się zgubiłam.
Coraz bardziej jednak nabieram przekonania, że chciałam się w nim znaleźć.
Wały. Zawady. Kiedyś były tam ogródki działkowe jak na Siekierkach. Rosły czereśnie, pomidory i truskawki. A nawet kukurydza. Choć ta wyjaławia glebę i w to w sumie głupi pomysł ją sadzić. Biegały tam koty. Czasem kury. W czasach kiedy jeszcze żyli dziadkowie i było się bardzo małą dziewczynką. Dziewczynką, która lubiła się zgubić, ale za wyjątkiem dwóch razów zawsze udawało się jej znaleźć drogę powrotną. Bo szła, rysując mapę w wyobraźni i zapamiętywała każdą konfigurację drzew, krzaków i ogrodzeń. Czasem się jej myliło, bo pamiętała rudego kota, który siedział w truskawkach albo tego czarnego, który przyglądał się bąkowi topiącemu się w kałuży. Koty i inne elementy ruchome kompozycji znacznie utrudniały rysowanie w wyobraźni statycznych map. Przykuwały uwagę i podstępnie zmieniały swoje położenie.
Podobnie było ze światłem. Światło koloruje obiekty. Tworzy efemeryczne pejzaże. Oszukuje przechodnia. Więc jeśli wychodziłam na spacer rano, a wracałam po południu -dziadek pewnie odchodził od zmysłów – to najczęściej błądziłam, bo promienie słoneczne padały z innej strony i kolory mi się nie zgadzały. Potem na studiach fotograficznych próbowano mnie nauczyć innego patrzenia. Ale jak się na coś zagapię, bywam odporna na sugestie. Obsesyjnie chcę zobaczyć więcej, niż mam widzieć, ale nigdy na siłę. Lubię się nie starać. Wtedy zawsze mogę się wyluzować. Tylko później ogarnia mnie strach. Że coś jest niezgodne z harmonogramem. Że powstaje jazzowa improwizacja, a choć nuty wolą tańczyć solo, to jednak w szkołach uczą, że powinien je zamykać i otwierać klucz.
Oddech
I tak właśnie w ten weekend jechałam na spotkanie drogą bardzo dookoła, bo autentyczną. I tak się cudownie nie starałam, całkiem odwrotnie jak kiedyś przygotowując teczkę na zaliczenia albo pisząc, licząc znaki i odzwierciedlając w każdym nagłówku politykę pisma i jego sprzedażową ideę wyznaczoną przez pion marketingu; ideę, która na przykład zakazywała używania średników (swojego czasu tak mnie to wkurzyło, że jak zaczęłam pisać nie pod szyldem, to wszędzie stawiałam średniki).
I jak na złość, tym razem całkiem nieambitnie, ustawiłam wszędzie jednakowe parametry aparatu. A nawet nie patrzyłam przez wizjer. Fotografowałam światło. Tak jak kiedyś, jako dziecko, patrzyłam na drogę, rysując mapę w wyobraźni. I wiem, że tam już na pewno się nie zgubię, bo zapamiętałam to miejsca klatka po klatce. I słońce padało z różnych stron, nie śpiesząc się nigdzie i płynąc przez niebo jak co dzień, tocząc się po pięcioliniach zbudowanych z wielokropków.
Warszawskie plaże za Wałem informacje praktyczne
Plaże za wałem na Zawadach są dwie. Tak twierdzą napotkani przewodnicy. Jedna piaszczysta. Bardziej uczęszczana. Druga kamienista. Dzika. Plaż jest więcej. To zależy, jak zdefiniować plażę. Zwłaszcza taką warszawską. Najlepszy dojazd obowiązuje na piechotę. Choć widziałam rowerowych śmiałków, którzy nieśli rowery. Warto porzucić samochód na ulicy równoległej do wałów, mimo obowiązujących tam zakazów.
Tuż nad brzegiem wieje.
Pod drodze gryzą komary. I podobno kleszcze.
Nie zauważyłam, bo gapiłam się na światło.
Facebook Comments