Świnoujście polskie niemieckie miasto
Świnoujście na mapach
W tym roku wybije 61 lat polskiego Świnoujścia. Tadam. Ciekawe, czy to małżeństwo doczeka się brylantowych godów?
Jak będzie wyglądała mapa Europy w 2030 roku?
Jakieś propozycje?
Bywałam tam od dzieciństwa. Zanim trafiłam na inne kontynenty, nawet przed egzotyczną wyprawą do kapitalistycznej Francji. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy jeździłam na pogranicze polsko-białoruskie, wtedy zwane polsko-radzieckim.
Mapy kiedyś się zmieniały często. Ta, której uczyłam się w podstawówce nie zgadzała się już z tą z liceum, a jak zdawałam na dziennikarstwo, wyglądała jeszcze inaczej. Trudno było znaleźć kotwicę na ziemi. Zbyt ruchome brzegi. Geografia jest nauką bardzo ulotną – wyciągnęłam wnioski. Jednak Świnoujście, odkąd pamiętam, zawsze było w Polsce. Moi dziadkowie znają już inną wersję. I inne mapy.
Burzliwe mieli życie z rozmagnesowanym kompasem.
Do 1957 roku to polskie miasto okupowały wojska radzieckie. Koszary znajdowały się w części uzdrowiskowej. Tych czasów oczywiście nie pamiętam, ale moim wspomnieniom przedszkolaka podróżującego do Świnoujścia przygrywają śpiewne wschodnie dźwięki, bo do końca lat 80 to rosyjski był drugim językiem urzędowym tego portu. A jego melodią bazy okrętów wojennych, już nie Szlezwików, kasyna wojskowe i pijani marynarze z czerwonymi gwiazdkami na pagonach. I handel mniej lub bardziej wymienny czy legalny dzięki któremu ambitni pucybuci zostawali milionerami.
Tak wyglądał pejzaż społeczno-gospodarczy moich wakacji z dzieciństwa. Oczywiście takiej jasności pojmowania wtedy mi brakowało. Wiedziałam co najwyżej, że zomowcy są z Goleniowa, więc na wszelki wypadek bałam się, jak pociąg mijał tę stację. A z Warszawy do Świnoujścia jechało się prawie tak długo jak teraz. Dużo szybciej jedzie się do Berlina, a jeszcze bardziej ekspresowo z Berlina do Świnoujścia, a do Ahlbecku idzie się jakieś pół godziny na piechotę. Leniwi emeryci mogą wsiąść w kolejkę podmiejską, która po polskiej stronie ma przystanek w samym środku blokowiska. Niestety całkiem daleko od promenady. Jakieś 20 minut.
Port
To dość istotny szczegół, biorąc pod uwagę, że na stronę polską (Świnoujście leży na wyspie Uznam) trzeba się przeprawiać promem. W przypadku bycia zmotoryzowanym niekiedy można czekać w kolejce parę godzin. Prom można oczywiście ominąć. Jadąc przez Niemcy. Ci ostatni nic nie muszą omijać ani kombinować. Po drugiej stronie są mosty, świetna infrastruktura, bezpłatne autostrady (za te ostatnie wyruszając z Warszawy, zapłacicie ok. 80 zł). Oraz mnóstwo tanich lotów ze wszystkich miast niemieckich do Ahlbecku, czyli niemal Świnoujścia, a nawet w sezonie można dolecieć tam z Warszawy. Nadal nie do Świnoujścia tylko do Niemiec. Wszystkie drogi prowadzą w jedną stronę.
Niemiecką.
To nie jest żaden zaskakujący koncept geopolityczny. Tylko przykład typowej polskiej indolencji. Odpuszczania. Przegapiania szans. Niewykorzystywania potencjału. Sejmikowej rozproszonej mentalności. Percepcji krótkowidza.
Oczywiście kawiarnie, kasyna, restauracje, deweloperzy i pozostały sektor mafijnej turystyki świetnie na tym wychodzi. Łatwo i przyjemnie bogacić się na Niemcach. I dlaczego takiej okazji nie wykorzystać?
Ci turyści mają inne możliwości finansowe, egzotyczne z polskiego punktu widzenia, emerytury. Nudzi im się, cierpią na nadmiar, przesyt i brak dobrego smaku. Łatwo ich zadowolić piwem za 3 euro i frytkami z wurstem. Co bogatsi kupują sobie apartamenty na wydmach z widokiem na Niemcy za jakieś 14 tys m2. Wszystko pozornie spójne z punktu widzenia rozwoju gospodarki i wolnego rynku kapitalistycznego. Żadnych wojsk radzieckich. Tylko niemieccy emeryci. Dość bezczelni. Czasem zagubieni.
Niemieckie Świnoujście w polskim wydaniu
Niekiedy pytają: Wo ist der Strand? Tak po prostu na ulicy. Bez żadnego ostrzeżenia.
I jak już zaskoczony przechodzień łyknie ten Strand, myśląc sobie, Boże, co za brzydkie słowo na takie ładne miejsce i odpowie coś w rodzaju: just go straight. It’s around 10 minutes’ stroll, w międzyczasie orientując się, że przypomniał sobie podstawy niemieckiego, którego uczył się przez jakiś miesiąc w podstawówce, więc się nawet ucieszy, że nie musi jeździć do Niemiec na konwersacje, ale potem się zreflektuje, że to może w sumie nie najlepiej.
Więc podróże kształcą. Uczą też asertywności.
Na przykład jak siedzicie sobie na ławce na promenadzie, bo panuje tam względnie wakacyjna temperatura (na plaży, pardon, na der Strand – skandynawska) i pakuje się wam na ścisk trzech starców z lodami. Co prawda nie nazywacie się Zuzanna i nie podejrzewacie niewinnych enerdowskich emerytów o żadne metafory, ale niekoniecznie chcecie wąchać wursta (bo te lody to na deser), gofra (bo niektórzy mają dwa desery), papierosa (no bo jak impreza, to impreza), sztuczną szczękę (to się zdarza), słuchać mlaskania (no cóż) i tym głośniejszych rozmów im bardziej zakrapianych tym piwem wypitym na śniadanie i to wszystko łokieć w łokieć, kolano w kolano, usta usta niemal. Gdyby przynajmniej padło pytanie ostrzegawcze: das ist frei? Ponieważ jednak tak się nie dzieje, trzeba zaryzykować ułańską fantazję a nie niemiecką kindersztubę i zdobyć się na minimum refleksu antycypacji, mówiąc coś w rodzaju: Ich warte auf mein Geliebter. Jeśli to nie poskutkuje warto dodać: Wir werden Sex haben. Można dorzucić: auf dieser Bank.
Z pewnością wezmą was za polskiego wariata. I znajdą kolejnego jelenia. Tego, który pragmatycznie wierzy w potęgę Deutschland über alles. I usłużnie się usunie do kącika. Ławki. Albo mapy.
Facebook Comments