Piękni Państwo Pitt i nad morzem
Podejrzewam, że Nad morzem w wykonaniu Brandżeliny dostanie mało gwiazdek. I wcale mnie to nie dziwi.
Bo to opowieść nieodpowiednia dla tych, którzy nic nie doświadczyli. Raczej rozczarowująca dla miłośników mocnych wrażeń lansowanych przez von Triera (choć podobieństwa są), a jednak film wstrząsający – taki, który by się chciało zapomnieć, a tym trudniej zapomnieć, im bardziej doświadczyło się zła z bliskiej odległości.
A dlaczego dzieci są niebezpieczne? Idźcie do kina, to się przekonacie!
Lubię filmy, w których nie dzieje się nic. I lubię książki, w których dzieje się coś.
Kocham zatem długi, leniwy kadr, który snuje się na ekranie przez 5 minut, przeciągając się jak ziewający kot, który nie ma nic do roboty oprócz ziewania. Kadr, który jak się już przeciągnie, to zastyga w obraz, w którym jedyną zmienną staje się światło albo kąciki ust głównego bohatera wolno podnoszące się do góry i zupełnie nie mające na celu czegokolwiek oprócz powolności. Bo wtedy – pomiędzy jednym nic a drugim nic – zyskuję przestrzeń do oddechu wyobraźni, do dopisania całej historii pomiędzy ustami a brzegiem oceanu.
I nie lubię książek, które grzęzną w śmietnikach niepotrzebnych szczegółów, jakby odbiorca był ślepcem jakimś, który nie pamięta jak wygląda biurko, dlatego biuro musi być opisane z każdej mahoniowej strony biurka z uwzględnieniem mahoniowej odległości od okna i opowiedziane w każdym biurkowym milimetrze. Albo, nie daj Boże, tłok postaci każda z nazwiskiem i rysem powierzchownym na tle historycznym i one wszystkie na raz w swej powierzchowności czynią coś na szybko lub coś na bez sensu.
Dlatego nie lubię Prousta, Jagielskiego i Choszcz. Kolekcja absurdalna i ryzykowne zestawienie. Zbiorem wspólnym jest nadmiar szczegółów. W przypadku Prousta biurka, w przypadku Jagielskiego postaci, w przypadku Choszcz wszystkiego na raz ze szczególnym podkreśleniem frenetycznie mnożących się przecinków każdego kroku.
Zamiast ubezwłasnowolniania odbiorcy, postuluję więc wypuszczenie go na wolność i pozwolenia mu na chwilę dumania pomiędzy każdym akapitem i dopowiedzenia sobie brakujących scen, kształtów i kolorów.
Po prostu są książki, które powinny być filmami i takie, których nie powinno się zmuszać, żeby nimi się stały.
Toxic story w pięknych okolicznościach przyrody
Angelina Joli pisze swój film jak W poszukiwaniu straconego czasu, czyli kolokwialnie rzecz ujmując, jest nudno. Nie dzieje się w nim absolutnie nic. Choć we wnętrzu głównych bohaterów pisarza- alkoholika i jego chorej psychicznie żony – ex tancerki dzieje się wszystko.
Mocny kontrast. Low key zderzone z high key. Sielska południowa Francja lat 70, je caresse tes jambes zakrada się gdzieś w tle skojarzeń, Brad Pitt mówiący po francusku z amerykańskim akcentem, próbujący za wszelką cenę wpisać się w ów nieśpieszny krajobraz – bezskuteczne i bezsensownie, bo piekło dramatu indoor nie komponuje się gładko, a praktycznie wcale, z wakacyjną pogodą. Podkreśla dysonans.
Oczywiście widzowie doznają szoku, bo nie po to szli do kina na seks parę. Ciężko przełykać popcorn w takich warunkach.
– O Jezu! Ona ma cycki! A przecież wycięła!
– Ciekawe, co ona kupi w tym sklepie?
– No pewnie coś kupi, a może nic nie kupi?
– Ty! Zobacz, jaka ona chuda! To ona ma w końcu raka czy anoreksję?
– A bo ja wiem? Chyba to i to.
– Dobra! Idziemy! Bo już chyba nigdy nie będą się pieprzyć.
I to powiedziawszy, wystawiają na Filmwebie ocenę. 1 gwiazdka, czyli dno.
A to sztuka o (wewnętrznym) umieraniu w pięknych strojach pięknych bohaterów w pięknych okolicznościach przyrody. Jak kończy się młodość i wena twórcza, kończą się nadzieje i nie ma już nic oprócz sztuki, która trzeba tworzyć, a jak nie ma się z czego, to bierze się na warsztat własne życie, rozbebesza, destyluje zło i uwzniośla chorobę psychiczną w kolorowym, pięknym obrazku.
Przy okazji zwróćcie uwagę na ciekawy szkatułkowy myk kompozycyjny. No chyba, że waszym celem są powyższe dialogi. W tym przypadku zjedzcie popcorn w domu.
Film jest obrzydliwie wstrząsający
Nudny dramat. Bo każdy dramat jest nudny, dlatego że życie jest ciekawe. Podobno miała to być opowieść o smutku. Wyszła opowieść o złu. Piękna i realistyczna. Bez przegięcia. Właśnie szokująca swoją normalnością. Bitter moon Polańskiego czy Antychryst von Triera, choć właściwie w przypadku tego drugiego reżysera jakikolwiek film, a w przypadku tego pierwszego co drugi, to opowieści poza skalą doświadczeń przeciętnego człowieka. Depresja dla odmiany to stosunkowo powszechne zjawisko. Na ogół prezentowane w jednostronnym ujęciu. Chory jest biedny, cierpiący i należy mu pomóc. Pomóc mu należy niewątpliwie dla swojego własnego dobra i dla dobra otoczenia.
Bo depresja to zaraźliwy rak. Niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze. Jeden żywiciel mu nie wystarcza. Ta choroba jest zachłanna i psychopatyczna. Nie ustaje dopóki nie dopasuje otoczenia do siebie. Dopóki nie unieszczęśliwi wszystkich. Spróbujcie być szczęśliwi w martwym objęciu kogoś cierpiącego na depresję. On wie, jak na to nie pozwolić. Bo szczęście jest zakazane. Nieszczęścia musi być po równo. Sprawiedliwość ma się dziać!
To film o frustracji, która zamienia się w bezsens fachowo zwany chorobą afektywną jednobiegunową. O zgadze niespełnionych marzeń.
Bardzo prawdziwy.
Zupełnie nie filmowy.
Absolutnie nie hollywoodzki.
Nie przekombinowany.
Nawet zbyt realistyczny.
Ciężkostrawny.
Praktycznie monodram.
Nie działa relaksująco, choć do Francji pojechać warto.
Absolutnie wstrętne dzieło.
***
Jeśli chcecie się poinspirować bardziej na wesoło zajrzyjcie TUTAJ.
Mniej zabawnie będzie TU i TU.
Facebook Comments