Happy Songkran Festival! Thank you!
– Last time I stayed for Songkran Festival in Laos I got seriously sick.
I caugh that German virus. It was really difficult to cure! – ostrzegał mnie mój malezyjski informator.
– German virus??? What’s that? Sounds scary…- przed chwilą rozmawialiśmy o nazistowskich obozach koncentracyjnych, wobec czego nie byłam pewna, czy Borneańczykowi nie pomyliło się przypadkiem nazewnictwo.
– Don’t remember. The medicine is not my cup of tea but I literally was dying. You never know where the water is coming from.
Po rozstrojach żołądkowo-emocjonalnych nie bardzo miałam ochotę na nazistowski wirus i drogi szpital w Bangkoku ( tanie są laotańskie i filipińskie, ale i tak byłam w nastroju ..do spędzania czasu wolnego w taki sposób.
Z deszczu pod rynnę albo raczej z rynny pod deszcz, czyli śmingus dyngus dopadnie cię wszędzie. Songkran Festival w Chinatown świętuje się w bardzo łagodnym wydaniu, bo chiński Nowy Rok trwa już w najlepsze od jakiś 2 miesięcy. Z premedytacją, nawet kosztem dziesięciocentymetrowych karaluchów, chińskiego brudosmrodu okraszonego sporą dawką lokalnej nieprzysiadalności – eufemistycznie rzecz ujmując – choć bez wiedzy o niejadalnej, drogiej chińszczyźnie, wybrałam chińską dzielnicę.
Z obawy przed germańskim zarazkiem – który okazał się swojską różyczką, dzięki której każdy dzieciak w latach 80 w Polsce miał 2 tygodnie laby od szkolnej udręki – nie podchodziłam bliżej. Poza tym trudno się robi zdjęcia przez plastikową torebkę.
W celu ochrony waszych kosztowności takich jak paszport, telefon, aparat, pieniądze oraz wszelkiego rodzaju papierowo-elektroniczne pamiątki rodzinne, możecie nabyć najdroższe plastikowe torebki świata, których ceny w czasie Nowego Roku sięgają sumy tego, co zapłacicie za Power Bank do tabletu oraz trzy adaptery i inne tego typu gadżety, które okazują się całkowicie niezbędne w podróży w przeciwieństwie do torebek.
Oficjalny Songkran Festival trwa od 13 do 15 kwietnia.
Jest to data teoretyczna lub data epicentrum polewania. W praktyce Nowy Rok świętuje się od od około 7 kwietnia do…nadal. (Siedzę z tabletem w hostelowej kawiarni 16 kwietnia).
Oznacza to zamknięte sklepy (za wyjątkiem Seven Eleven), zamknięte knajpy (za wyjątkiem chińskich obrzydliwości), nie kursujące pociągi i autobusy, a także wyższe ceny tego, co akurat działa. Z braku pożywienia, możliwości transportu oraz innych zajęć dzieci, młodzież, a także dorośli ustawiają się wzdłuż ulicy i wiadrami, miskami, wężami, plastikowymi pistoletami oblewają wszystko, co przejeżdża lub nadchodzi.
Czyli pieszych i zmotoryzowanych.
Autobusy i taksówki dodatkowo opryskiwane są białą farbą z natryskowych pistoletów.
I to naprawdę świetna zabawa! 🙂
Mój poprzedni rozmówca w obawie przed podstępnym zarazkiem z kraju krasnali, zamków i uchodźców, zanurkował za szklane drzwi hostelu, chroniąc się w mroźnych oparach klimatyzacji. W tej samej sekundzie wyszedł stamtąd Jonathan. Zanim się przedstawił, minęło jakiś parę godzin.
– Oh my God! And you carry that on your back?!? – wykrzyknęłam na jego widok, a raczej na widok jego ekwipunku.
– Yes. I keep some movies here. I love movies. They help especially if I feel lonely.- usadowił się obok ze swoim niemieckim pancernym komputerem udającym laptopa. Stukałam właśnie w mini klawiaturę mini tabletu, pisząc ten artykuł.
– Aha – moja empatia dawno się wychyliła poza skalę swoich możliwości i przyglądała się podejrzliwie temu wyjaśnieniu.
– You can go and meet some people – zaproponowałam nieśmiało.
– And then they always leave or you leave. That’s sad – Jonathan miał najwyraźniej doła.
– Well, you can stay. And as a man, definitely you should – rozmarzyłam się.
– I don’t like goodbyes. That’s the worst part about traveling. I’ve just had a shitty night… – zaczął, a ja bezskutecznie usiłowałam sobie przypomnieć, czy to odejżdżała Izabella, a Wokulski stał na peronie, czy było odwrotnie.
– Have you read The Doll ? – może Johnatan pamiętał?
– Nope. I only watch movies.
– The worst thing about traveling for me is my bagpack – od prawie trzech miesięcy przeklinałam w myślach niepotrzebne 3 kg aparatu i rozmaitych kabli – and with the people you never know when you’ll catch up with them again somewhere on the road – naprawdę w to wierzyłam i większości przypadków ta wiara czyniła cuda, a z cudami, jak wiadomo różnie bywa, bo często okazują się ściemą…przemiany.
Odjechałam więc w sylwestrową wigilię z Laosu jak kiedyś z Nowej Zelandii – ostatniego dnia, na który zezwalał stempel. Głodna, zła, nienasycona i wypalona jednocześnie.
Jeszcze wczoraj. Tylko, że ja potrafiłam siebie oszukiwać, wierząc, że moje pożegnanie sprowadza się do trzech ruchów machnięcia chusteczką, a goodbye znika na wietrze jak pstryknięcie palcami. I kiedy chowam dłonie do kieszeni, już nie pamiętam o tym, co zostawiam.
Wściekłość. Żal. Fascynację.
LAOS to niebezpieczny kraj. Bo autentyczny. Niestwarzający pozorów. Niesilący się na bon ton i dyplomatyczne etykiety. Kraj zaciśniętych pięści, a nie białych rękawiczek.
Jest jak tango. Drapieżny i czysty.
Magnetyczny i odpychający.
Zawraca do dzieciństwa i niebezpiecznie wciąga pod powierzchnię – pod dziurawy blanket wspomnień.
Szokujący dla Europejczyka, któremu trudno przełknąć bezpośredniość.
A tymczasem w Bangkoku trwał Nowy Rok…już czwarty dzień.
Songkran Festival nie chciał się skończyć.
Raz, dwa, trzy! – wojownicza Księżniczka Xena zarządzała całą bandą zaczajoną pod moim hostelem na ulicy dziesięciocentymetrowych karaluchów.
Jeszcze pierwszego dnia oblewania tj. 12 kwietnia ustaliłam z nią immunitet mojej nietykalności. Dzieciaki uśmiechały się do mnie szelmowsko, groziły mi plastikowymi pistoletami: „puff, puff”, pokazywały gestem na miseczkę, kręcąc głową i grzecznie rozstępowały się na boki. Różyczka mi nie groziła, tylko to cholerne przeziębienie z klimy.
Czerwone niewiniątko przyniosło mi jeszcze naszyjnik z jaśminu i magnolii. A jak siedziałam tak udekorowana i niczego niepodejrzewająca, podjechała do mnie pani z wózkiem pełnym kwiatów i… wlała mi całą miseczkę przyjemnie chłodnej wody za kołnierz, a raczej za sukienkę ze słowami:
– Happy New Year! Happy Sonkran Festival! -Następnie złożyła ręce w geście modlitewnym, pokłoniła się w pół i z uśmiechem odjechała. Zaprawdę powiadam Wam, ze nie mogła być Chinką!;) Tak namaszczona do dalszej podróży, ochrzczona przez Azję, poczułam że water indeed washes the soul…by making the body sick…
Facebook Comments