Polski foch w niemieckim guesthousie
Poprzedniego dnia pakowałam swoje manatki jeszcze w Bangkoku w ciasnym pokoju hostelu Bewel, nie mniej jednak miejscu o cudownym ambiance prowadzonym przez rezolutnego Francuza, który mnie niemiłosiernie „komplemencił”, być może licząc na jakąś dłuższą narrację, co w podróży nie udaje się tak łatwo jak w rzeczywistości stacjonarnej. Zwracał się do mnie per „Tygrysica”, co jak uzgodniliśmy było spowodowane strojem w panterkę, którego przezornie nie oddałam do pralni za 50 bahtów.
Nie oddawajcie ciuchów do pralni w Tajlandii ani w Laosie, chyba że planujecie zakupy, czyli nabycie nowej garderoby, bo stara Wam się już znudziła! Albo jesteście otwarci na nowości tj. własne ubrania w innych kolorach, bynajmniej niejednolitych w modnej wersji z dziurami.
I właśnie w tym ciasnym pokoju, w tej wesołej atmosferze natknęłam się na Niemkę, i niepomna głosu intuicji oraz zdrowego rozsądku podpowiadającego: Domi, przecież wolisz francuskie klimaty i stylistyki od Angeli Merkel i stylizujących się na nią iron ladies, skorzystałam z niemieckiej rady. Sugestia brzmiała:
– Oh, If you go to Chiang Mai, Diva Guesthouse is so lovely and the host is so helpful. You won’t regret/ Wybierasz się do Chiang Mai? To tylko Diva Guesthouse! Gospodarz jest taki pomocny! Na pewno nie pożałujesz! – dodała, a, hmm, wiadomo przecież z nauk NLP, że mózg nie rozumie słowa “nie” i wszystkie negacje zamienia…w afirmacje 😉
Kogut znajduje się przy drodze na skróty do świątyni w Chiang Mai.
Zarówno droga po opłotkach, jak i świątynia doczekają się kolejnego artykułu.
Kogut niekoniecznie, bo jego królestwem jest Indonezja. Warto przeczytać dokładnie ten przyszły post,
bo wbrew zasadom tego niepraktycznego przewodnika, zdradzę, jak krok po kroku zwiedzić świątynię w wersji bardzo low budget. 😉
– And book ahead. It’s crowdy over there/ Acha i zabukuj wcześniej, bo tam dość ciężko z noclegami – dorzuciła z niemiecką przezornością.
To ostanie akurat okazało się zgodne z rzeczywistością. Tymczasem zasiadłam zrelaksowana w towarzystwie francuskiego amanta oraz soku z granata w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku, bo mail pod wskazany adres został wysłany, a odpowiedź przyszła po chwili – niemiecka, rzetelna, natychmiastowa. Tak jest pokój. Otwieramy normalnie o ósmej rano, ale czekamy na potwierdzonych gości. No problem, Dominica.
Nocny autobus z Bangkoku przyjeżdża do Chiang Mai o 6.30 i to była godzina, na którą umówiłam się z Karlem albo innym Markiem, który podpisał się po tym mailem. Na ulicach pustki, ale widno. Wszyscy śpią. Właściciel hostelu również. No to chyba muszę sobie wsadzić do…kieszeni niemieckie stereotypy, pomyślałam, zasypiając pod tabliczką czyjejś posesji, gdzie było napisane: “Please, not sit here, not wait here, no smoke”. Widocznie nie jedyna na niej drzemałam. Ławka pod hostelem była już okupywana przez czterech gości. Wszyscy zgodnie odpalali jednego szluga za drugim. Nie było tam dla mnie miejsca…ani powietrza.
Dworzec autobusowy w Chiang Mai. Hala odjazdów. To najbardziej czysty i schludny dworzec w całej Tajlandii,
choć w Malezji istnieją bardziej luksusowe, np. ten w Kuala Lumpur, skąd odjeżdżają autobusy w kierunku południowo-wschodnim. Jeśli jedziecie z Chiang Mai do Laosu, KONIECZNIE weźcie autobus dzienny i siadajcie z przodu – za kierowcą. Widoki są nieziemskie!
Okienko sprzedaży biletów, tamże. Sieć tajskich autobusów jest bardzo niekoherentna i niejednolita. Zdecydowanie warto się upewniać, jak DOKŁADNIE wygląda autobus VIP, do którego zamierzacie wsiąść, bo czasami a w zasadzie często to autobus w wersji basic. W tym przypadku VIP nazywa się Super VIP. Na krótszych trasach warto korzystać z autobusów regularnych, bo są dużo tańsze, a ich standard bardzo przyzwoity.
W końcu nadeszła godzina zero. Drzwi się otworzyły i przywitał nas Mark, pięćdziesięcioletni hippis w kucyku i w dobrym humorze.
– Your room is not ready yet / Twój pokój nie jest jeszcze gotowy – powiedział na wstępie, cały czas z uśmiechem i na kacu. – Check in time starts at 2 pm/ Będzie po drugiej – dodał, uprzedzając moje kolejne pytanie.
Uzgodniłam zostawienie plecaka w poczekalni, przekonałam wewnętrzny kalkulator zdrowego rozsądku, że poświęcam zapłacone z góry 350 bahtów na okoliczny potlacz i wyruszam na poszukiwanie tj. znalezienie jakiegoś nieniemieckiego lokum. I niestety dalej miałam pecha w Chiang Mai. Wszędzie full, jak nie full to cosmic prices. Wróciłam więc do Marka, zajrzałam do toalety w korytarzu…i szybko z niej wyjrzałam. Widocznie jej check out time jeszcze nie nastał…w końcu cały czas było przed dziesiątą.
Zaraz za rogiem należy skręcić w lewo, żeby trafić do „Diva guesthouse”. I naprawdę nazwa oddaje jego vibe! A przy odrobinie szczęścia lub pecha spotkacie tam Marka w kucyku, na kacu i w dobrym humorze. Wybaczcie brak dokumentacji dotyczącej toalety oraz hostelu, ale jakoś nie byłam w nastroju 😉
– Can I have a breakfast at the terrace?/ A mogę zamówić śniadanie na taras? – zapytałam, bo nim się reklamuje ta miejscówka. Taras na dachu. Z widokiem. Na Chiang Mai. Na góry. Na cuda północy Tajlandii.
– We don’t serve the breakfast/ Nie serwujemy śniadań – odpowiedział – but maybe you take a look at our excurision offer. We organize the the whole range of trips. Our guests love them! Riding the elephants, trekkings, temples sightseeing…/ Ale za to organizujemy masę wycieczek. Nasi goście je uwielbiają! Przejażdżki na słoniach, trekingi, zwiedzanie świątyń – wyliczał.
– Before any trekking, I’d rather sleep – mruknęłam i dodałam – Not a fan of organized tourism to be honest./ Przed trekingiem to ja się chętnie prześpię. A poza tym nie przepadam za zorganizowaną turystyką.
Nie dzwońcie pod ten numer, bo to nie jest opłacona reklama! I w ogóle nie korzystajcie z żadnych takich wycieczek! Chyba że chodzi Wam o to, żeby szybko stracić środki na dalszą podróż. Tajlandię można zwiedzać bardzo tanio i bardzo przygodowo oraz nieśpiesznie lub bardzo drogo, niekoniecznie ciekawie i… przygodowo w inny sposób 😉
– Ok, ok. Maybe later./ To może później?
– I doubt it/ Nie sądzę – byłam bezpośrednia, bo niewyspana. Wtedy nie mam siły na elegancką asertywność. – I’ll go and take a look at the terrace meanwhile./ W międzyczasie chętnie zerknę na taras.
– It’ s closed. We open it at 12.30./ Teraz jest zamknięty. Otwieramy o 12.30.
– Why? In the mornings guests tends be suicidal while waiting for the room?/ Yyyy…dlaczego? Bo rano zamienia się z poczekalni w salę samobójców ?
– Look, Dominica, we’ll do our best to get you the room as soon as possible/ Słuchaj, Dominika, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby jak najszybciej dać ci ten cholerny pokój! – Mark dosłyszł aluzję, i zamknął kajet z wycieczkami, a w myślach dokończył – Nie marudź, mała!
Na taras trafiłam o pierwszej, do pokoju jakieś czterdzieści minut później – oba miejsca pokrywała gruba warstwa kurzu, miejscami zakonserwowana oleistym impregnatem – takim jak obrasta nieczyszczony grill albo niemyta kuchenka. Wyciągnęłam śpiwór, rozłożyłam go na pościeli i zapadłam w niekamienny – jak się okazało – sen, bo po trzeciej obudziła mnie…wiertarka i trzęsące się ściany. Zarzuciłam jakieś seksi wdzianko, które było pod ręką, czyli przepocone ciuchy z podróży i udałam się do recepcji.
– I’m just trying to take a short nap. Could you, please, stop drilling next door?/ Właśnie próbuję się przespać przed trekingiem. Możecie przestać wiercić w pokoju obok?
– Sorry, Dominica, we refurbish a little bit the place. They should stop by six. No problem – podsumował pytaniem w zamierzeniu retorycznym./ Sorki za inconviniens, ale mamy mały remoncik. Do szóstej powinien się skończyć.
Niestety zatyczki nie pomagały na trzęsące się ściany, (i one w ogóle nie działają, nie bierzcie ich, nawet jeśli zajmują mało miejsca! ), a penterujący dźwięk wiertarki wwiercał się w moje trzewia bez pardonu. Czułam się gorzej niż u dentysty bez znieczulenia. Postanowiłam przynajmniej wziąć prysznic, czyli kubeł zimnej wody. Kręcę w lewo, kręcę w prawo, kręcę w wyobraźni, rzucam zaklęcia, ale każde kręcenie jest bezskuteczne. Wody brak.
– Aaa, they’ve probably damaged the pumpes while drilling/ A to pewnie przewiercili niechcący rury od kanalizacji – poinformował mnie Mark. Cały czas z uśmiechem i w kucyku, coraz mniej na kacu i wciąż w dobrym humorze i z niemieckim akcentem.
– Ich verstehe… bezinhungsweise ich verstehe nicht wirklich etwas davon/ Rozumiem…albo właśnie nie rozumiem nic – odpowiedziałam, bo to jedno z kilku zdań, które potrafię powiedzieć po niemiecku…i jakoś mi akurat pasowało do kontekstu 😉
Chcecie przeżyć więcej wrażeń? Doświadczyć innych feralnych przygód noclegowych? Zajrzyjcie do zbiorowego postu z bloga Floating my Boat KOSZMARNE HISTORIE HOSTELOWE! Podróżnicy przeżyli je za Was 😉
W podróży bywa różnie. Najczęściej wesoło!
Jakie są Wasze niezapomniane wrażenia z miejsc noclegowych, do których trafiliście niechcący lub z premedytacją? 😉
Facebook Comments