Muay thai tango
Lumpini zaczyna kipieć po 21.
Tajowie nie przychodzą oglądać piętnastoletnich dzieciaków w klasie juniorów, którzy startują ok. 18.30. Każdy hazardzista – bo Tajowie przychodzą tu grać – wie, że to tylko preludium. Rozgrzewka. Gra wstępna. Nie warto tracić czasu na takie bzdety.
Nie będą przecież obstawiać wychudzonych supportów. Mizdrzących się w czułych objęciach.
Przychodzą tutaj, żeby przegrać całą pensję w jeden wieczór. Albo wygrać, żeby grać dalej. Żyć grą i emocjami, których nie dostarcza im codzienność.
Przychodzą doświadczyć mocnego uderzania.
I nokautu.
Atmosfera gęstnieje przy trzeciej kategorii wagowej.
Przy czwartej osiąga climax. Powietrze przesiąknięte potem, alkoholem i nikotyną spowija widownię, osaczając ją w ciasnym klinczu bezdechu.
Im tańsze miejsca, tym więcej emocji i wyższy poziom decybeli. Ale stoją już nie tylko ci, którzy wykupili najtańsze bilety, czyli te bez miejscówki siedzącej. Stoją, machają, walą pięściami, plują wszyscy – tylko nie turyści. Ci ostatni grzecznie siedzą w sektorze VIP, za który dali 2000 bahtów.
Dużo tego klinczu i faktycznie wtedy jest nudno, ale przynajmniej nie ma parteru. Bo muay thai to na szczęście nie judo.
Na dawnym Lumpini sektor ten odgrodzony był siatką. Na nowym jest nieco więcej przestrzeni, atmosfera bardziej luksusowego sortu i biały prawdopodobnie nie ma szans zmieszać się tłumem gapiów i licytatorów.
Bilety na mecze muay thai najlepiej kupować bezpośrednio w kasie.
Omija się wtedy wszystkie prowizje pośredników. Nie da się ominąć prowizji od koloru skóry.
Nie kupicie też najtańszych miejscówek stojących. Te należą się tylko Tajom.
Warto się również spóźnić. Nie tylko dlatego, że wchodzicie wtedy od razu w epicentrum. Spektakl już trwa i to mocne zanurzenie. Intensywny bodziec.
Najprawdopodobniej do tego czasu wszystkie bilety dla turystów zostały wyprzedane. Więc albo was nie wpuszczą (trzeba się bardzo starać być typowym turystą) albo sprzedadzą wam bilety dla Azjatów. Plus prowizja za blade lico.
Ceremonia Wai Kru,
o której pewnie przeczytacie dużo w przewodnikach, jest zredukowana do minimum.
Do koniecznego reliktu.
Muay thai coraz bardziej zbliża się do sportów zachodnich, w których nie o to chodzi, żeby pokłonić się bogom (choć igrzyska nadal nazywa się igrzyskami), tylko wygrać. Zgarnąć laury, jak najszybciej zbudować masę i przejść do kolejnej kategorii wagowej. Im cięższy zawodnik – dla Taja to nie jest takie proste zadanie – tym cięższą wypłatę otrzymuje i tym jaśniejszy nimb uwielbienia go otacza.
O tym marzy każdy dzieciak zaczynający swoją przygodę w klasie juniorów.
Dorosnąć. Zmężnieć. Wygrać. Zarobić. Stać się bożyszczem tłumów.
A jednak muay thai ma z boksem tyle wspólnego co sztylet z karabinem.
Brutalność jest dodatkiem, nie celem. Wygrana należy do zwinniejszego. Siła bez wdzięku – brand rozpoznawczy zachodniego boksu – tu na szczęście nie obowiązuje. Zawodnicy muay thai to tancerze wykonujący skomplikowane układy choreograficzne.
W dynamicznym obrocie low kicku płyną przez powietrze. I to nie dzieje się na filmie. Nie jest wynikiem umiejętnego montażu. Robią to naprawdę.
A surrealizm tego doświadczenia wgryza się w tkanki pamięci już na zawsze, wymazując mgliste wspomnienia nawet najlepszych popisów baletowych. Bo co pamiętacie z baletu? Kilka perfekcyjnie wyreżyserowanych kadrów. Klatki stop najlepszych ujęć. I to że wam się podobało.
Muay thai to improwizacja.
Teatr okrucieństwa i pięknych sekwencji ruchowych. Męskie tango. Absolutnie zniewalające. Bierze w nim udział każdy mięsień. Rytm jest bardzo płynny. Całkowicie odmienny od prostych rymów częstochowskich typowego boksu, w którym pracuje tylko górna część ciała, a stopy wykonują to śmieszne dreptanie, nie odrywając się praktycznie od podłoża. Sylwetki tancerzy-wojowników wyrzeźbione latami praktyki są bardzo harmonijnie – tak, jak u baletmistrzów, a nie u bokserów.
W najmniejszym stopniu nie przypominają karykatury typowego pakera. Zdrowe męskie ciało. Twarde. Szybkie. Hipnotyzujące. W harmonii każdego mikroruchu wzbija się w powietrze na półtora metra wysokości, tylko po to, żeby obrócić się spiralnie wokół własnej osi i trafić stopą w skroń przeciwnika.
Nokaut.
Nawet nie ma krwi. Czysto i w białych rękawiczkach. A facet leży. Zakładają mu maskę tlenową. A wy stoicie z opuszczonym aparatem, bo nie starcza wam refleksu. Albo pojemności emocjonalnej. Bo to wszystko przepłynęło przez was w ułamkach sekund.
Bo nie możecie użyć flesza ani bardzo krótkich czasów.
Bo w ogóle nie możecie stać tam, gdzie stoicie.
I nie pamiętacie już, jak opuściliście swoje miejsce.
To musiało być ze trzy walki temu i ze dwie szarpaniny z ochroniarzem.
Ale teraz ktoś was stanowczo łapie za ramię i odciąga na bok, grożąc palcem.
Bo właśnie przyjechała kartka. I nosze.
A miało być tango.
A było muay thai.
Na Lumpini.
Na ringu latających sztyletów.
Facebook Comments