Me llaman calle. Soi Cowboy. Historia tysiąca i jednej nocy.
Soi Cowboy w Bangkoku
to tutejsza ulica czerwonych latarni. Miniatura Patpongu. Soft porno. Prawie eleganckie. Prawie romantyczne.
Ta krótka uliczka, przy której mieści się ponoć tylko 40 klubów go go, znajduje się tuż przy stacji metra Sukhumvit. Między Soi Asoke a Soi 23. „Soi” oznacza ulicę po tajsku, a ulice zamiast nazw bardzo często mają po prostu numery. Ta została ochrzczona „pseudonimem operacyjnym” amerykańskiego lotnika (Edwardsa), który w latach siedemdziesiątych otworzył tu pierwszy „bar”. Potem biznes się rozhulał. W ostatnich latach raczej przeniósł na Patpatong.
Ta ulica świadczy usługi standardowym użytkownikom – takim, którzy gustują w kobietach. Ponoć, żeby tu pracować, trzeba być pełnoletnią i udowodnić, że nie jest się ladybojem. Nie wiem, jak to sprawdzają. Wiem jednak, że cena za godzinę jest przystępna. Na każdą kieszeń. 1500 batów. 150 złotych, mniej więcej. Za tyle można polecieć do Kambodży.
Me llaman puta tambien princesa *
– So beautiful, you! – dziewczyna w przezroczystej bluzce łapie mnie za rękę. Przejeżdża dłonią po ramieniu i po biodrze. Sprawdza, czy jestem prawdziwa.
– How old are you? – chce wiedzieć.
Mówię na próbę, że trzydzieści pięć.
– No, no! Impossible! My mama is thirty five!
– Does your mama know that you work here?
– Oh yes! She wanted me to help my family and she knows I’m happy.
/ Ty taka piękna! Ile masz lat?/ Niemożliwe!!! Moja mama tyle ma!/ A twoja mama wie, że tu pracujesz?/ No pewnie. Przecież pomagam rodzinie i jestem szczęśliwa./
Druga w nocy. Godziny szczytu.
Siedzę przy pustym stoliku na zewnątrz przy czyimś niedopitym piwie, udając, że to moje. Choć nie ma takiej potrzeby, bo Pay for one beer and get there”, a nawet Tonight free vodka shots for everyone. Dziewczyny z ulicy w kabaretowych strojach, jeszcze w miarę kompletnych, zapraszają do środka, trzymając takie właśnie tabliczki. Chodzi o to, żeby klienta spić i tym samym uczynić bardziej hojnym, skłonnym do rozdawania napiwków i „przypadkowego” zgubienia portfela.
To dobra inwestycja w reklamę. Zwraca się z wielokrotnym zyskiem.
Soi Cowboy odwiedzają głównie „turyści” na wakacjach.
Zupełnie odwrotnie niż Lumpini Stadium we czwartki, kiedy są tam tylko Tajowie, którzy klną, plują, piją piwo i obstawiają zakłady.
– Alone? – raczej oznajmia niż pyta z australjskim akcentem z interioru jednen z przechodniów. – I know the place. I can show you around.
No nie wiem, czy to dobry pomysł. Wyjmuję pancerny aparat na wszelki wypadek. Lustrzankę analogową opieram o blat. Dwa razy ocaliła mi skórę. Wiem, jak nią uderzać. Najlepiej w skroń. Z rozmachem zza pleców. Lewą ręką. Całkowite ciemności rozrywa tylko blask neonów. Jest bardzo głośno i bardzo parno. Przekręcam gałkę czułości na 800 ISO. Nie wiem, co wyjdzie z tego forsowanego slajdu. Australijczyk odchodzi.
– I’ll be back – pokazuje w uśmiechu pożółkłe od tytoniu albo haszyszu zęby.
/ Sama? To mogę cię oprowadzić. / Zaraz wracam./
Me llaman calle sin nobleza
– Your friend? – teraz zagaduje mnie inna dziewczyna, wskazując na oddalającego się faceta. Podciąga czerwony gorset lewą ręką, upychając w nim prawą pierś. Kabaretki obciskają jej wcale nie smukłe nogi. Jak większość Tajek jest dość przysadzista, rozszerzająca się ku dołowi. I jak większośc prostytutek nosi rajstopy – mimo około trzydziestopięciostopniowego upału, to obowiązkowy fetysz. Sztuczne rzęsy tak u nas modne, w Tajlandii wprowadzają linię podziału na kobiety lekkich obyczajów i te typowych. Często odklejają się z gorąca i wilgoci.
Kręcę głową w odpowiedzi na pytanie.
– He comes everyday. Is not a good one – podsumowuje mojego porzedniego rozmówcę.
– Why? He doesn’t pay?
– Usually not **and he stinks.
/ To twój znajomy? Przychodzi codziennie. Do przyjemnych nie należy./ Bo nie płaci?/ Zazwyczaj nie. Poza tym śmierdzi./
(** Klient płaci za usługę w barze. Lwia część z tego wynagrodzenia nie trafia do kieszeni dziewczyny, dlatego zarobkiem nazywa ona napiwek wręczony jej bezpośrednio.)
Nie przyszło mi to do głowy. Nie pomyślałam, że prostytutkom przeszkadzają takie rzeczy. Sądziłam, że są odporne. Że jakoś odcinają swoje zmysły w trakcie pracy i skupiają się na meritum.
Me llaman calle sin salida
– How long have you been working here? – dalej sobie gawędzimy.
– Three years but never been to a study tour.
– A study tour?
– When the client takes a girl for vacation. You know. And the girl shows him the beauty of Thailand and the beauty of love.
– Aha.
– And when he is back home, he sends emails. And sometimes even gets back here again.
– Your English is pretty good. How did you learn it? – zauważam znaczącą różnicę biegłości lingwistycznej w porównaniu z typowym sprzedawcą usług turystycznych.
– From the clients. They teach me and I Iike it. I’m telling you! One day I’ll go to Europe with my husband – dzieli się ze mną swoim pretty woman dream.
/ A jak długo tu pracujesz? Trzy lata, ale niegdy nie byłam na objazdówce./ Jak to?/ No, jak klient zabiera dziewczynę w podróż, a ona pokazuje mu piękno Tajlandii i…miłości. A jak wraca do siebie, to przysyła maile. I czasem nawet znów tu wraca. Do tej samej dziewczyny./ Twój angielski jest całkiem dobry. Jak się nauczyłaś?/ No tutaj. Od klientów. Lubię się uczyć. I mówię ci! Pewnego dnia pojadę do Europy z moim mężem!/
Wyjmuje z kieszeni szortów wibrującą komórkę i oddala się w stronę klubu Deja vu. Przesyła całusa na pożegananie, a ja po raz kolejny zdaję sobie sprawę, że straciłam moment na shot. Zawsze mam ten problem w podróży. Jeśli rozmawiam z ludźmi, opowieść mnie pochłania całkowicie. Nie potrafię jednocześnie fotografować i mówić. Jestem obecna w chwili. Umiem się skoncentrować tylko na jednej rzeczy.
… y sin futuro
Zbieram się w sobie i podchodzę do drzwi. Zamykam oczy i znajduję się w dusznym od potu i pożądania przedsionku, a potem w lodowatym klimatyzowanym wnętrzu. Na scenie trwają w najlepsze dziwne piruety i akrobacje z przedmiotami upychanymi we wszystkich szczelinach ciała. Nagie Tajki chodzą z tacami, na których oprócz drinków leżą banknoty.
Już wiem, że ze zdjęć nic nie będzie. Nie starcza mi odwagi. Owszem mogę to zwalić na trudne warunki oświetleniowe i zbyt ambitny projekt, który przerósł moje możliwości, ale prawda jest taka, że brakuje mi odwagi. Wiem, że nie mogę tu fotografować, bo tabliczki na każdym kroku krzyczą: „NO PHOTO!”, ale gdybym się tylko odważyła, mogłabym skraść kilka kadrów. Oczywiście nadal bez flesza. Z biodra. Bez wizjera. Przede wszystkim jednak nie jestem pewna, czy to dobry pomysł tkwić tutaj, będąc kobietą. Białą i w ubraniu. Od razu mnie widać. Jak Czerwonego Kapturka w lesie pełnym wygłodniałych wilków.
I wtedy podchodzi leśniczy. Wyprowadza mnie pod rękę do rzeczywistości. Z czerwonego wnętrza w czarny świat neonów.
– You shouldn’t be here – mówi. I dodaje – Did you get lost?/ Po co tu przyszłaś? Zgubiłaś się?/
– Ja akurat nie, ale inni tutaj pewnie tak.
Wracam przez noc do swojego hostelu, ignorując po drodze wszystkich taksówkarzy, którzy chcą mnie szczęśliwie dowieźć do celu.
Bez licznika. I bez honoru.
* Zaczerpnięte z utworu Manu Chao „Me llaman calle”.
Facebook Comments