Grzybobranie w Pai
– Man, there was a fucking hell in Chiang Mai!!!/ Chaing Mai to było piekło! – rzucił z irlandzkim akcentem, podjeżdżąjąc na motorze pod moją willę nad rzeką w Pai.
Ten obcy. Zjawił się nagle i w dodatku tak bezbłędnie przygotowany.
– Indeed – zgodziłam się, patrząc na skórzaną kurtkę i wysokie buty. Wyglądał jak z „In time”, czyli całkiem nieźle – I couldn’t sleep a blink in Diva Guesthouse – dodałam zapoznawczo. – After one night there I got seriously sick / Zgadzam się. Pierwsza noc w moim skłocie za 300 bahtów kosztowała mnie dodatkowo brak snu.
Mieścina Pai – miasteczko na północy Tajlandii w marcu i w kwietniu dusi się od dymu palonych zbiorów.
Dojechać tam można bardzo prosto, tanio i szybko – lokalną komunikacją z dworca autobusowego w Chiang Mai. Autobusy kursują średnio co 2 godziny. Inną opcją jest turystyczny transport mini busem. Na pewno droższy, mniej ciekawy, bardzo niekomfortowy i teoretycznie szybszy. Czy naprawdę skraca się w ten sposób drogę?
Spacerem przez pola w Pai wzdłuż wyschniętej rzeki, od której miasteczko wzięło swoje imię. W stronę lotniska – jakieś 3 km.
To było jedyne miejsce, w którym nie dałam rady spać w rytmie wiatraka młócącego wrzące, zakurzone powietrze przerabiając je na wyziewy suszarki ustawionej na maksymalne grzanie.
Pół nocy spędziłam pod zimnym prysznicem, który ciurkał niemrawo, a na ulicy i na dachu, zwanym owym sławnym tarasem modnego hostelu, odbywała się impreza, na którą zupełnie nie miałam ochoty, bo miałam ochotę spać. Całkiem niepragmatycznie, jednak jakoś tak z zasady lubię czasem iść pod prąd. Rano na kacu będącym wynikiem wyżej wymienionych okoliczności, zamiast na zwiedzanie świątyni udałam się na poszukiwanie klimatyzacji.
Ten przereklamowany zakątek Tajlandii charakteryzuje się dużą dostępnością tanich noclegowni w koszmarnym standarcie oraz równie dużą dostępnością upiornie drogich hoteli.
W każdym razie wszystkie inne należy bukować z góry.
Wyobrażacie sobie 38 stopni przy wilgotności 12 %?
Ospałe, krztuszące się od smogu powietrze w letargu niczym półżywe psy dogorywające na chodnikach w tumanach kurzu – oto cała tajemnica Północej stolicy Tajlandii, do której ciągną tłumy długowłosych, upalonych pielgrzymów podróżujących dookoła świata w celu oświecenia, poznania smaku obcych krain i zostawienia w nich sporych ilości pieniędzy.
To ze względu na ten smog, a nie egzotyczne wirusy wziewne, z powodu których mierzyli mi temperaturę na lotnisku na Goa, w Bombaju i Bangkoku, mieszkańcy noszą te zabawne azjatyckie maseczki, które tak dobrze komponują się ze skośnym spojrzeniem, że mogłyby być uznane za znak rozpoznawczy rasy żółtej. Sama zastanawiałam się, czy sobie takiej nie sprawić, ostatecznie jednak uciekłam z Chaing Mai do Pai, skąd już blisko do Laosu…i jak się okazuje, żeby się tam dostać trzeba wrócić do Chiang Mai.
Czego wypatruje chłopiec nad rzeką Pai? Z pewnością turysytów…lub deszczu. Na to drugie poczeka do czerwca. Wtedy podniesie się poziom wody…
a samo Pai się zazieleni i przestanie przypominiać nostalgiczną polską złotą jesień… całkiem w sumie malowniczą.
– Fuck! Looks like closed by now – kierowca pojazdu moich marzeń najwyraźniej był zły – Why, the hell, they have to close here everything by dusk?!!/ Cholera! Wygląda tu na zamknięte. Dlaczego, kurde, oni tu wszystko zamykają o zmierzchu?
– Maybe u ring a bell or knock? / Może zadzwonisz albo zapukasz? – zaproponowałam nieśmiało.
– Is it nice? I’m so bloody tired by all this shit!! / A fajnie tu jest? Jestem wykończony! –
Jak sądzicie? Jest tu fajnie?
Tak wyglądał wymarły taras mojej wilii, która poza sezonem wybrednych i – odpowiednio do tej wybredności – zasobnych turystów, świeciła pustkami i dało się w niej zdrzemnąć, w towarzystwie jakże miłej w tych okolicznościach klimatyzacji, za 900 bahtów, czyli ok.90 zł. Była to najbardziej luksusowa i droga miejscówka, w jakiej przyszło mi nocować podczas półrocznego pobytu w Azji, warta swojej ceny chociażby dlatego, że alternatywą był bilet lotniczy do innego klimatu. Wycieńczona i podduszona nie miałam jednak dużego wyboru. Koniecznie musiałam odpocząć dwie doby w przestrzeni, która umożliwiała swobodne oddychanie, chociażby po to żeby skupić się na zakupie owego biletu…którego w końcu nie kupiłam.
– rozkręcał się coraz bardziej, a ja pomyśłałam, że jednak nie jestem jedyną księżniczką na ziarnku grochu, bo też byłam zmęczona zepsutymi wentylatorami oraz spłuczkami, brakiem papieru toaletowego oraz mydła, dziurami w podłodze i koszami obok tych dziur na brudny papier toaletowy, oczywiście własny.
Byłam też zmęczona tysiącem innych rzeczy, których Europejczyk na ziarnku grochu nie doświadcza na co dzień. Do tych rzeczy należała opryskliwość Tajów, którzy podobnie jak Hindusi traktują turystów jak dojne krowy, jednak są niegrzeczni w inny sposób – krzykliwy, jazgotliwy i wyśmiewający propozycje realnej ceny. Hindusi się raczej nabdzyczają, nabierając wody w usta i odmawiając dalszej komunikacji.
To są oczywiście kwestie kulturowe i racjonalnie to każdy wie, jednak emocje zawsze, przynajmniej na początku, reagują według szablonu wychowania.
Wraz ze zmianą stopnia wilgotności znalazłam się w obszarze agresji czynnej.
Jeśli miałabym zdefiniować te pacyfistyczne nacje, to powiedziałabym że w Indiach króluje bierna agresja, w Tajlandii czynna. Abstrahując od warunków sanitarnych i klimatu w porze suchej, to jest największa przeszkoda aklimatyzacyjna. Zwłaszcza dla kobiet. Zwłaszcza dla Polek, które są przyzwyczajone do tego, że mężczyzna otwiera drzwi, pomaga nieść walizkę (której oczywiście kategorycznie nie należy zabierać w jakąkolwiek podróż) i z zasady raczej jest miły, jeśli nie jest akurat wkurzony. W Azji z zasady jest niemiły, bo kobieta w Azji, która szwęda się bez mężczyzny nie wzbudza w nim nie tylko szacunku, ale i chęci pomocy.
W poprawnej politycznie Europie wszyscy noszą profesjonalne maski uśmiechu jako obowiązkowy dress code, nawet jeśli mają cię w dupie, to mają cię w dupie z uśmiechem. Tutaj wszyscy zachowują się naturalnie, nie bawiąc się w konwenanse oprócz zdejmowania butów i kłaniania się w pół z dłońmi ułożonymi w geście modlitewnym (co dotyczy tylko kobiet) i mając cię w dupie, okazują to wprost. Irlandczyk z podbitym okiem i komunikacją bezpośrednią, nie wspomniając o jego największej zalecie, czyli motorze, bardzo przypadł mi do gustu w tych okolicznościach, gdyby nie zapytał:
– Where can I buy the mushrooms here?/ A gdzie mogę dostać tu grzyby? Wiesz?
Nie wiedziałam. Grzybobranie jednak wydawało mi się banalnie prostym wyzwaniem w rejonach Złotego Trójkąta…
…gdzie mają nawet lotnisko i wygląda ono tak. Oczywiście w szczerym polu.
Facebook Comments