Durian na stoisku ulicznym w Bangkoku w Chinatown
|

Durian jest jak China (Town). Albo kochasz albo śmierdzi.

Gotowanie po chińsku jest jak czary mary.

Bardzo lubię takie restauracje, gdzie można jeść w kuchni i przy okazji się czegoś poduczyć, bo cały proces przyrządzania posiłku rozgrywa się jak żywy spektaklu przed oczami widza i jednocześnie konsumenta.

China Town, Bangkok, Thailand 2015
Chinatown, Bangkok, Thailand 2015
China Town, Bangkok, Thailand 2015
Chinatown, Bangkok, Thailand 2015
China Town, Bangkok, Thailand 2015
Chinatown, Bangkok, Thailand 2015

Na chińskim bazarze – zaszlachtowanych świń, łabędzi z poderżniętymi gardłami i gęsich krwawych piór, wysychających skorupiaków, wijących się w przedśmiertnych konwulsjach żab oraz węży duszących się w szklanych trumnach akwariów w sąsiedztwie zidiociałych chińskich piesków niczym maskotki puszących się pysznie, bo niejadalnie, wśród zwierzęcej martwej braci – do przemyconej pod ladą trującej chińskiej zupki podano mi plastikowy nóż i widelec.

Wiem, że to długi opis, ale agonia której doświadczałam ze wszystkich stron, idąc na tę stołówkę, wydłużyła mi się w cały akapit.

To było drogie danie za 50 bahtów, czyli w cenie porządnego posiłku w tajskiej restauracji w zdecydowanie mniej traumatycznych okolicznościach.

– Can I have chop sticks, please? –

zanurkowałam wzrokiem za kontuar i pokazałam gestem, o jakie narzędzie mi chodzi. Taki miałam kaprys. Taki nawyk się mi przyplątał, bo już tkwiłam w Azji prawie pół roku i w dodatku nie po raz pierwszy. Co więcej nawet w moim jakże europejskim domu (no dobra mam przesuwane japońskie ściany i na ogół przesiaduję na podłodze albo w hamaku) jadam pałeczkami, siląc się na oryginalność, co z pewnością orzekłaby moja polonistka z podstawówki, zresztą bardzo do Chińczyków, a raczej skutków ich rewolucji kulturalnej, podobna.

NO! – usłyszłam rozkaz wielkimi literami. Na wypadek, jeśli miałaby nie dosłyszeć, mina wyrażała resztę albo nawet więcej. Rany, może pomyślała, że ja ją proszę o nożyczki, a nożyczki w chińskiej kulturze są zakazane. Przyjrzałam się moim nieco wątpliwym w tym kontekście kompetencjom kulturowym, zwłaszcza że jako badacz powinnam być obiektywna, zdystansowana i otwarta na nowości. No i byłam.

Podeszłam do dziewczyny, która siedziała sama przy plastikowej ceracie pamiętającej jeszcze czasy PRL-u, choć nie sądzę, żeby pochodziła z importu, to znaczy cerata, bo dziewczyna tak.
Byłam w Chinatown. W państwie mieście. U Chińczyków złych, że nie są u Chińczyków – tych prawdziwych, a nie tych z importu.

– Can I sit here? – zapytałam pro forma, bo w ulicznych jadłodajniach nikt nikogo o nic nie pyta i siada tam, gdzie chce.
-NO!

Oj, to z pewnością ten spóźniony kochanek jeszcze nie dotarł i dziewczyna wciąż ma nadzieję, że zjawi się z kwiatkiem i szampanem i spędzą tę noc przy chińskiej zupce, a potem…co ja będę czytać w myślach. Poczekałam więc chwilę, dając szansę temu niewdzięcznemu bastardowi oraz chińskiej kulturze obyczaju, a jak już mi ręka z tacką pełną coraz bardziej stygnącego makaronu, zdrętwiała, zapytałam:

– Are you waiting for someone?
– NO!

To jest ten moment, kiedy człowiek sobie myśli, szkoda, że nie znam chińskiego.

Ruszyłam do następnego stolika, nadal obiektywna, zdystansowana i otwarta na nowości, postanawiając zmienić strategię. Usiadłam. I wtedy zgromadzeni przy tej świętej wieczerzy, zaczęli machać rękami i wykonywać gesty “a kysz! siło nieczysta, a kysz!”. Jakiś facet złapał mnie za rękę. Tak, jak kiedyś zrobił to tajski taksówkarz, który miał inne zdanie na temat opłaty za przejazd niż ja i jak laotański tuktukarz, który w czasie jazdy zapomniał, na jaką kwotę umawialiśmy się na starcie.

Przestałam być obiektywna, zdystansowana i otwarta na nowości.

Wyrzuciłam chińską zupkę. Przynajmniej pożywią się karaluchy. I szczury. O ile same nie trafią wcześniej na chiński porcelanowy talerz.

A w drodze powrotnej zafundowałam sobie duriana na deser, który skończył jak makaron.

Durian krojony przez sprzedawcę na miejscu w Chinatown. Można spróbować, zanim zdecyduje się na zakup.
Durian w sezonie, a może chwilę przed, gotowy do degustacji w Chinatown w Bangkoku.
Durian krojony przez sprzedawcę na miejscu w Chinatown. Można spróbować, zanim zdecyduje się na zakup.
Do you want to give a try? Durian w Chinatown w Bangkoku

Durian w opakowaniu wygląda bardzo ładnie – jak duża, zielona kolczatka.

Raczej nie kupuje się go w całości. Rozkrojony w domu pozostawiłby tam zapach na długie dni. Wiem to z autopsji, bo czasem niektórzy amatorzy egzotycznych smaków, przemycają owoce do hotelu, żeby się nimi po kryjomu delektować, mimo wszechobecnych zakazów w formie charakterystycznego znaku przekreślonego duriana. Wierzcie mi, że nie chcieli byście trafić do takiego pokoju. Zapach tego podstępnego owoca przypomina ten wydzielany przez nieszczelną klimatyzację… co zdecydowanie przeszkadza w jedzeniu.

Mam jednak taką teorię: jedzenie składa się z wyglądu, zapachu, a dopiero na końcu ze smaku, czyli żeby dostać się do jego kwintesencji, trzeba przejść przez pierwsze i drugie drzwi ….czasem nie warto się dobijać.

Durian na stoisku ulicznym w Bangkoku w Chinatown

Duriany są drogie.

W Tajlandii poza sezonem kosztują między 150 a 950 bathtów. W Malezji są jeszcze droższe, bo ten kraj importuje całą żywność. W Indonezji durianów nie widziałam, ale jakoś specjalnie się nie rozglądałam, a w Laosie nie ma nic do jedzenia, o czym piszę w artykule Pułapki Wietkongu, czyli król szczurów w słodkiej panierce.

China Town, Bangkok, Thailand 2015
Chinatown, Bangkok, Thailand 2015

Na górze widzicie szyld z menu.
W języku chińskim wraz z tłumaczeniem na tajski.

W Chinatown nie znajdziecie menu w języku angielskim poza drogimi restauracjami i z wielkim trudem dostaniecie tam wegetariańskie danie.

I nie dajcie się zwieść temu pozornie pustemu stolikowi w prawym rogu. Należy on do innego straganu i tym samym nie można przy nim usiąść. W China Town w Bangkoku obowiązują zaskakujące europejskie zasady i w dodatku ściśle przestrzegane i agresywnie egzekwowane. Każdy stragan ma swój rewir i swoją pulę stolików. Niekoniecznie w okolicy tego straganu. Takie reguły nie obowiązują gdziekolwiek indziej w Tajlandii ani pozostałych krajach, które odwiedziłam podczas tej półrocznej wyprawy. Siada się tam, gdzie jest wolne. Jeśli wszędzie jest zajęte, Wasz kelner znajdzie Wam miejsce.

Facebook Comments

Podobne wpisy