Durian jest jak China (Town). Albo kochasz albo śmierdzi.
Gotowanie po chińsku jest jak czary mary.
Bardzo lubię takie restauracje, gdzie można jeść w kuchni i przy okazji się czegoś poduczyć, bo cały proces przyrządzania posiłku rozgrywa się jak żywy spektaklu przed oczami widza i jednocześnie konsumenta.
Na chińskim bazarze – zaszlachtowanych świń, łabędzi z poderżniętymi gardłami i gęsich krwawych piór, wysychających skorupiaków, wijących się w przedśmiertnych konwulsjach żab oraz węży duszących się w szklanych trumnach akwariów w sąsiedztwie zidiociałych chińskich piesków niczym maskotki puszących się pysznie, bo niejadalnie, wśród zwierzęcej martwej braci – do przemyconej pod ladą trującej chińskiej zupki podano mi plastikowy nóż i widelec.
Wiem, że to długi opis, ale agonia której doświadczałam ze wszystkich stron, idąc na tę stołówkę, wydłużyła mi się w cały akapit.
To było drogie danie za 50 bahtów, czyli w cenie porządnego posiłku w tajskiej restauracji w zdecydowanie mniej traumatycznych okolicznościach.
– Can I have chop sticks, please? –
zanurkowałam wzrokiem za kontuar i pokazałam gestem, o jakie narzędzie mi chodzi. Taki miałam kaprys. Taki nawyk się mi przyplątał, bo już tkwiłam w Azji prawie pół roku i w dodatku nie po raz pierwszy. Co więcej nawet w moim jakże europejskim domu (no dobra mam przesuwane japońskie ściany i na ogół przesiaduję na podłodze albo w hamaku) jadam pałeczkami, siląc się na oryginalność, co z pewnością orzekłaby moja polonistka z podstawówki, zresztą bardzo do Chińczyków, a raczej skutków ich rewolucji kulturalnej, podobna.
NO! – usłyszłam rozkaz wielkimi literami. Na wypadek, jeśli miałaby nie dosłyszeć, mina wyrażała resztę albo nawet więcej. Rany, może pomyślała, że ja ją proszę o nożyczki, a nożyczki w chińskiej kulturze są zakazane. Przyjrzałam się moim nieco wątpliwym w tym kontekście kompetencjom kulturowym, zwłaszcza że jako badacz powinnam być obiektywna, zdystansowana i otwarta na nowości. No i byłam.
Podeszłam do dziewczyny, która siedziała sama przy plastikowej ceracie pamiętającej jeszcze czasy PRL-u, choć nie sądzę, żeby pochodziła z importu, to znaczy cerata, bo dziewczyna tak.
Byłam w Chinatown. W państwie mieście. U Chińczyków złych, że nie są u Chińczyków – tych prawdziwych, a nie tych z importu.
– Can I sit here? – zapytałam pro forma, bo w ulicznych jadłodajniach nikt nikogo o nic nie pyta i siada tam, gdzie chce.
-NO!
Oj, to z pewnością ten spóźniony kochanek jeszcze nie dotarł i dziewczyna wciąż ma nadzieję, że zjawi się z kwiatkiem i szampanem i spędzą tę noc przy chińskiej zupce, a potem…co ja będę czytać w myślach. Poczekałam więc chwilę, dając szansę temu niewdzięcznemu bastardowi oraz chińskiej kulturze obyczaju, a jak już mi ręka z tacką pełną coraz bardziej stygnącego makaronu, zdrętwiała, zapytałam:
– Are you waiting for someone?
– NO!
To jest ten moment, kiedy człowiek sobie myśli, szkoda, że nie znam chińskiego.
Ruszyłam do następnego stolika, nadal obiektywna, zdystansowana i otwarta na nowości, postanawiając zmienić strategię. Usiadłam. I wtedy zgromadzeni przy tej świętej wieczerzy, zaczęli machać rękami i wykonywać gesty “a kysz! siło nieczysta, a kysz!”. Jakiś facet złapał mnie za rękę. Tak, jak kiedyś zrobił to tajski taksówkarz, który miał inne zdanie na temat opłaty za przejazd niż ja i jak laotański tuktukarz, który w czasie jazdy zapomniał, na jaką kwotę umawialiśmy się na starcie.
Przestałam być obiektywna, zdystansowana i otwarta na nowości.
Wyrzuciłam chińską zupkę. Przynajmniej pożywią się karaluchy. I szczury. O ile same nie trafią wcześniej na chiński porcelanowy talerz.
A w drodze powrotnej zafundowałam sobie duriana na deser, który skończył jak makaron.
Durian w opakowaniu wygląda bardzo ładnie – jak duża, zielona kolczatka.
Raczej nie kupuje się go w całości. Rozkrojony w domu pozostawiłby tam zapach na długie dni. Wiem to z autopsji, bo czasem niektórzy amatorzy egzotycznych smaków, przemycają owoce do hotelu, żeby się nimi po kryjomu delektować, mimo wszechobecnych zakazów w formie charakterystycznego znaku przekreślonego duriana. Wierzcie mi, że nie chcieli byście trafić do takiego pokoju. Zapach tego podstępnego owoca przypomina ten wydzielany przez nieszczelną klimatyzację… co zdecydowanie przeszkadza w jedzeniu.
Mam jednak taką teorię: jedzenie składa się z wyglądu, zapachu, a dopiero na końcu ze smaku, czyli żeby dostać się do jego kwintesencji, trzeba przejść przez pierwsze i drugie drzwi ….czasem nie warto się dobijać.
Duriany są drogie.
W Tajlandii poza sezonem kosztują między 150 a 950 bathtów. W Malezji są jeszcze droższe, bo ten kraj importuje całą żywność. W Indonezji durianów nie widziałam, ale jakoś specjalnie się nie rozglądałam, a w Laosie nie ma nic do jedzenia, o czym piszę w artykule Pułapki Wietkongu, czyli król szczurów w słodkiej panierce.
Na górze widzicie szyld z menu.
W języku chińskim wraz z tłumaczeniem na tajski.
W Chinatown nie znajdziecie menu w języku angielskim poza drogimi restauracjami i z wielkim trudem dostaniecie tam wegetariańskie danie.
I nie dajcie się zwieść temu pozornie pustemu stolikowi w prawym rogu. Należy on do innego straganu i tym samym nie można przy nim usiąść. W China Town w Bangkoku obowiązują zaskakujące europejskie zasady i w dodatku ściśle przestrzegane i agresywnie egzekwowane. Każdy stragan ma swój rewir i swoją pulę stolików. Niekoniecznie w okolicy tego straganu. Takie reguły nie obowiązują gdziekolwiek indziej w Tajlandii ani pozostałych krajach, które odwiedziłam podczas tej półrocznej wyprawy. Siada się tam, gdzie jest wolne. Jeśli wszędzie jest zajęte, Wasz kelner znajdzie Wam miejsce.
Facebook Comments