Qatar Airways, Kingfisher nie w Doha i rozmówki polsko-indyjskie
Ponieważ pilot serialu cieszył się powodzeniem, dopisuję ciąg dalszy do chronologicznego wstawienia przed odcinkiem Daleko od Polski blisko do Polski (gdzie aktualnie mi brakuje takich widoków ).
Przed Lot(em) zderzyłam się z dylematem: Qatar Airways czy Emirates Airlines?
Ponieważ nikt z całej trójki nie wykupił jeszcze reklamy na tym blogu, więc nie jestem zobligowana do stosowania product placement, a tym bardziej do pochwał, jednak trudno mi wytrwać w jakimkolwiek schemacie, nie tylko biznesowym, więc powiem Wam, że do Doha leciało się świetnie.
Na lotnisku podobało mi się już mniej, a to dlatego że nie mogłam wyjść na zewnątrz, mimo że miałam na to całe 3 godziny. Co prawda wiedziałam o tym wcześniej, ale często wcześniej wiem dużo rzeczy, które później okazują się nieprawdą, więc na ogół nie zwracam uwagi na wiedzę…niezweryfikowaną w praktyce.
Pani w obsłudze klienta, która mnie poinformowała, że nie zobaczę świata poza szklaną kopułą, była tak uprzejma i czarująca, że jak zostanę właścicielem linii lotniczych, to z miejsca ją zatrudnię…do pozyskiwania klientów biznesowych. Nieśmiało zapytałam o możliwość pracy na call center, nie tylko dlatego, że znam kody lotnisk i obsługę systemów rezerwacyjnych (kiedyś byłam taką panią ), ale dlatego że podróże nadszarpują budżet i jeśli w przyszłości miałabym nie dostać kolejnego grantu, to potrzebowałabym jakiejś intratnej posady.
Można aplikować. Nawet nie trzeba znać arabskiego.
Podobnie na lotnisku w Doha
Absolutnie nie jest to wymagane. Na tymże lotnisku zdziwiło mnie niezmiernie, że nigdzie nie można kupić pendriva, a to, kurcze, prawie chusteczki do nosa. Jest tam za to fontanna, kawa w cenie 12 dolarów i kartony Marlboro w cenie 20 $…za karton, czyli raj dla palaczy, czyściec dla kawoszy i piekło dla nieodpowiednio spakowanych.
Poza tym jest bardzo zimno, bo to w końcu rejon pustynny, a nigdzie tak jak na pustyni nie kochają klimatyzacji.
Internet działa w miarę przyzwoicie, więc zadzwoniłam do domu. Nie pamiętam, o czym rozmawiałam.
Nie zauważyłam tego kosmicznego misia, z fontanny chlapało, ręce trzymałam w kieszeniach, a nie na migawce, więc dostajecie powyższą ilustrację z strony hok.com (sekcja design).
Drugi odcinek mojej trasy minął w podobnie komfortowych warunkach. Kocyki, butelki z wodą, najświeższe produkcje filmowe, działające słuchawki, rozkładane fotele. Żadnych dzieci, kupek i pijatyk. Wszyscy grzeczni, mili i sympatyczni. Prawie nudno. Ale trudno oczekiwać jakiś większych atrakcji za 1200 zł.
Rozrywkowo się zaczęło, jak wylądowałam na lotnisku na Goa
W środku nocy, bez znieczulenia, z kciukiem na temblaku i w nastroju ogólnego szoku i chaosu. Myślałam, że dlatego mierzą mi temperaturę. Żółtej książeczki szczepień nie chcieli, czyli znowu jeden zero dla rzeczywistości. Przegrywa teoria.
Lotnisko było oblepione takimi taśmami, jak oznacza się miejsce zbrodni, a tłum szturmował na te taśmy. Z lewej. Z prawej. I z pozostałych stron. A pan z pistoletem był tylko jeden. Każdemu delikwentowi przykładał pistolet do czoła. I pstryk. Stemplował. Narzędzie zbrodni wyglądało jak krzyżówka czytnika kodu kreskowego i lampy dentystycznej, którą utwardza się plombę. Był to termometr.
Ponieważ miałam 37,1 (kciuk, hormony i wycieńczająca komfortowa podróż), to zabrano mnie na bok. W odpowiednim formularzu musiałam wyspowiadać się ze wszystkich odwiedzanych krajów w ciągu ostatniego tygodnia (to akurat było proste), tych w ciągu pół roku (hmm..jakoś wybrnęłam ) i tych w ciągu całego życia ( w normalnych okoliczność mam problem z udzieleniem odpowiedzi na to ostatnie pytanie – zwłaszcza że część z tych krajów już nie istnieje – a co dopiero w środku nocy na Goa, całkiem z zaskoczenia i z pistoletem, pardon, termometrem przy skroni). Przytomnie, a raczej paranoicznie przypomniałam sobie, że formularz indyjskiej wizy online w punkcie “dotychczas odwiedzane kraje” zawierał określoną ilość miejsca i tego miejsca było zbyt mało na wszystkie dotychczas odwiedzane kraje. Nawet jeśli dotychczas równało się 10 lat.
Zagadnęłam wtedy panią w okienku w ambasadzie (całkiem komunikatywną w porównaniu do pracownika obsługi klienta zatrudnionego w call center)
– Wszystkie mi się nie zmieściły. Może powinnam wypełnić jakiś inny druk?
– Eeee, to nieistotne. Trzeba tylko wnieść opłatę.
I nie posiadać pradziadka albo prababci pochodzących z Pakistanu. Sprawdźcie sobie, jakie kwestie porusza indyjski wniosek wizowy. Nawet ten turystyczny. Podejrzewam, że w sekcji wyznanie nie opłaca się wpisywać islam. Ponieważ nie uwzględniono scjentyzmu, to Tom Cruise z pewnością nie lata do Indii.
Tymczasem już w prawdziwych Indiach
Wypełniwszy formularz, wszyscy bili się o długopis, udałam się do mniej lub bardziej odpowiedniej kolejki. Przypominam, że jesteśmy na Goa International Airport, a nie na Flughafen Frankfurt am Main.
:- Here you are. My personal questionnaire – powiedziałam do pani w sari, która wcale się nie uśmiechała. Rzuciła okiem na moje 3 kopie tych samych ( w każdym razie taką miałam nadzieję) odpowiedzi.
– Go to the checkpoint nr 4. Next! – wskazała w stronę kogoś ze szwajcarskim paszportem, kto sapał za moimi plecami.
Jak to next??? Tak łatwo się mnie nie pozbędzie! Na konturze leżały jakieś druczki. Chwyciłam trzy i coś w nie wpisałam. Byłam już pewna, że nie ma absolutnie żadnego znaczenia, co tam deklaruję i oświadczam. Liczyła się ilość powtórzeń. Trzy kopie to absolutne minimum w Indiach.
Jak kilka dni później udałam na motocyklu z właścicielem hotelu na Goa
w celu skserowania umowy spółki do pobliskiego miasteczka (namówiłam go na wyprawę do całkiem odległego), to wyszedł z punktu xero z naręczem makulatury.
– Wow! The agreement is so complicated? – zrobiłam oczy w słup, zastanawiając się, jak on to będzie wiózł, bo nie mieliśmy żadnego bagażnika.
– Not at all. Just twenty copies – podsumował i załadował kartki pod pachę. Luzem.
– What for???
W tym momencie on się na mnie popatrzył jak na blondynkę.
– Everyone has to sign.
– 20 shareholders?
– No. Only me and my uncle.
– Well, that makes two. Copies…
– You don’t get this. Let’s have a dinner. I need a break.
Rozmówki polsko-indyjskie
Też nie lubię stać w kolejce do xero, więc rozumiem, że to może być męczące. Przystałam więc na obiad. W Indiach jeśli facet chce zrobić na was wrażenie, zaprasza was na wołowinę, w Izraelu na wieprzowinę, a w Malezji na whisky. Oznacza to, że jest postępowy, nowoczesny, bez przesądów i ogólnie otwarty na nowości. Problem zaczyna się wtedy, jak nie jecie wołowiny, wieprzowiny i nie pijecie whisky. Wychodzicie na old schoola, ufoludka i wyznawcę religii frutarian, o której nikt nie słyszał w tamtych rejonach (za wyjątkiem Tel Awiwu oczywiście).
Zasiedliśmy więc przy wołowinie i przy whisky.
– I can’t drive it – przestraszyłam się nie na żarty, wskazując na motocykl.
– Piece of cake – zagryzł zupełnie nieindyjskim sznyclem.
Przede mną stało piwo i jakaś mieszanka chwastów.
– Are you sure you don’t wanna toast for the signed deal? – zamówił następną kolejkę.
– Well, it’s not signed yet. Beside I can’t drive your motorbike – powtórzyłam swoją poprzednią kwestię. Coraz mniej wygodnie czułam się jako jedyny głos rozsądku w tym uroczym settingu. Zawsze lepiej sprawdzam się w rolach wariatów.
– I’ll teach you. Tomorrow – pstryknął palcami na kelnera, który przyniósł kolejną szklankę.
Ostrożny zawsze trzeźwy
No dobra, to nie jest tak daleko. Jakieś 80 km w miarę przyzwoitej drogi (przypomniały mi się te w Kambodży, nie znałam jeszcze Lomboku i tamtejszych wyczynowych tras). Pewnie jakoś dojedziemy. Szacowałam w myślach ryzyko. Gdyby to był automat, a przynajmniej jakaś damska Honda, z dwojga złego wybrałabym zaufanie do braku swoich umiejętności. I wtedy mnie olśniło! Nie mieliśmy nawet kasków! Złapałam Kingfishera – trwał nieruszony obok pustego już talerza:
– Best of luck for your deal! In Poland you can’t raise another glass unless your guest finishes their own one.
Popatrzyłam na reakcję. Chyba coś niepoprawnie skleciłam po angielsku, bo najwyraźniej nie rozumiał.
– If you drink now, before I’m done, you won’t get the contract signed. It’s bad luck.
– Really? In India is not.
– But your guest is Polish.
– So it is bad luck to invite for a dinner a Polish guest?
– Well, only if you insist. Being pushy and intrusive may be dangerous…for your luck.
Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco, czyli idealne miejsce na hotel na Goa.
***
Kojarzycie chronologię? 😉
Facebook Comments