Śniadanie z Wenus
Wywietrznik klimatyzatora na tarasie hostelu nieźle daje czadu. W trzydziestodziewięciostopniowym upale Kuala Lumpur działa jak sauna. Fińska. Pranie schnie w 3 minuty.
W prawym rogu stoi zardzewiała konstrukcja, która kiedyś służyła do rozwieszania mokrych ubrań. A potem się rozmarzyła nad życiem wiecznym i postanowiła sprawdzić, czy to możliwe. Czy obie z pralką pamiętają jeszcze swoją młodość?
Piegowata dziewczyna z lekką nadwagą i pulsującym soczystą zielenią spojrzeniem Wenus z Willendorfu rzucającej zaklęcia porusza się wśród tej martwej natury jak ospałe słoniątko, opróżniając piekielny kocioł. C’est bien c’est beau c’est Bos(c)h. Sylaba po sylabie. Rozwiesza wilgotne szmatki na drutach, z których sypie się rdza. Ja jak mucha w smole na tym samym skrzydle tryptyku nakładam margarynę i dżem na pszennego tosta. Przeżuwam kawałki łykowatego wybryku śniadaniowego. Smak papieru rozpuszcza się na moim języku.
Na śniadanie z Wenus,
czyli na taras pełniący również funkcję suszarni przyszłam z talerzem – zaczerpnąć świeżego powietrza – bo podłogę stołówki przykrywa wykładzina. Czyszczona mopem. Bez dodatku płynu do mycia naczyń i pucowania linoleum. To azjatycko-chiński zwyczaj prania dywanów. Powoduje intensywny zapach. Wody zmieszanej z lepkim brudem. Raczej niesprzyjający jedzeniu.
– Want some fruit for the breakfast? – Wenus odwraca się w moją stronę – I can share./ Chcesz dorzuć sobie do śniadania jakieś owoce? Bo mam./
– Strawberries cherries? – zastanawiam się, czy potem będę musiała zdjąć ostrogi.
Przełykam ostatni kęs. Jest stanowczo za gorąco na śniadanie. W Malezji w czerwcu jest taki upał, że wszystko mąci mi się w głowie. Że nabywam innego stanu świadomości. Halucynogennego. Słowa odrywają się od myśli, a myśli od znaczeń.
– You’ll stain your garments with the rust – zauważam mimo wszystko przytomnie, choć nie na temat. / Pobrudzisz sobie ciuchy tą rdzą./
– I don’t care/ etam/ – odpowiada, zgarniając łokciem hektoliry potu z czoła. Krople kanalizują się w strumyki. Może podstawić jej pustą filiżankę po kawie – myślę – zamiast rynny. Moja koszulka tak się lepi do pleców, że równie dobrze mogłabym ją rzucić na te druciaki.
– I’ll probably walk around to find some paradise. With windows, cold water and air con. Fully operating. Inside and outside – wyjaśniam przyczynę swojej niedyspozycji. / Chyba przejdę się na spacer poszukać raju. Z oknami, zimną wodą i klimą. W środku i na zewnątrz./
– Maybe we escape to the islands? – proponuje – I po pauzie, wielokropku, który rozpływa się w niewyraźną plamę, dodaje bez przekonania – Instead. / A może uciekniemy na wyspy? Zamiast sztucznych rajów?/
Wyspy, na które uciekłyśmy. Pulau Tioman. Zanim jednak do tego doszło, zdarzyło się jeszcze nie jedno śniadanie z Wenus i wiele innych przygód, które wciąż – epizod po epizodzie – kiełkują w mojej wyobraźni w dłuższą narrację.
To jest bardzo dobry plan. Ale jakoś nie mam siły wstać i go zrealizować. Na dworzec autobusowy jest tak daleko, a do portu jeszcze dalej. Każda próba konkretnego działania, składającego się z odcinków rozrzuconych na prostej nieskończonej- rozpływa się w fatamorganę. W abstrakcyjne powidoki decyzji. Słońce już prawie zdążyło narzucić swoją tyranię. Choć do zenitu brakuje jakiś 6 kwadransów. Zaczynam rozumieć, dlaczego w Skandynawii wszyscy pracują, a w Afryce się obijają. To naturalna potrzeba biologiczna żywego organizmu. Zmarznięty dąży do pajacyków. Przegrzany do stagnacji. Energia kinetyczna i potencjalna. Wszystko nabiera sensu. I jednocześnie traci barwy. Wysycone są konsekwencją ruchu. Spłowiałe letargu. Nie widzę związku z tryptykiem. Już bardziej z wieżą Babel.
– But I want to see the Petronas / Ale chciałabym jeszcze zobaczyć Petronas./ – przypominam sobie, bo skojarzenie klei się do skojarzenia jak margaryna do wyszczerbionego noża. Potem jednak ostrze tonie w oleistym płynie i każdą myśl trzeba nabierać łyżeczką.
Wenus zwija swoją garderobę w ruloniki. Pod jej zręcznymi palcami zamieniają się w równy stosik. Stożek. A właściwie piramidę egipską. Jeszcze nie jest tak najgorzej – mrużę lewe oko – Rozróżniam bryły. Jak się bardziej skupię.
– Well? – ostatnie stringi lądują na wierzchołku. Jednak czubek będzie ścięty. But I don’t care.
Patrzę na zegarek. Minęły 3 minuty. Co to była za zasada? Nieprawdopodobieństwa? Czy nieoznaczności?
Rozhuśtałam się.
Pulau Tioman.
Facebook Comments