I nie stanie się nic aż do końca…w Taman Negara
Na pierwsze spotkanie z Taman Negara nie wyruszyliśmy bladym świtem
Nie wstaliśmy wcześnie. Nie śpieszyłam się w Malezji nigdzie. Podczas całej półrocznej wyprawy poruszałam się w swoim rytmie, dysponując luksusem wolnego czasu dla równowagi ograniczanego dyscypliną środków nie wyrazu – chociaż muszę przyznać, że nadal wolę lustrzankę analogową od cyfrowej – ale finansowych. Taka kombinacja czynników tworzy ciekawą zależność. Skutecznie wytrąca argument z ręki tym, którzy nieodbywanie podróży tłumaczą brakiem funduszy.
Droga Malezja jest tańsza od Polski,
a prosty przelicznik ringgit w stosunku do złotówki niemalże – 1 : 1, przynajmniej w maju i w czerwcu 2015 taki był, bardzo ułatwia sprawę zarządzania budżetem. Cieszyłam się, że do Malezji dotarłam na końcu, kiedy temat finansów już mocno zaprzątał moją w porywach katastroficzną wyobraźnię, bo w krajach milionów, które mijałam wcześniej (im biedniejszy kraj, tym więcej w nim milionerów), z pewnością doświadczałabym tego stanu lekkiej neurozy, które ogarnia człowieka kupującego wodę za 25 000 rupi indonezyjskich (to akurat bardzo droga woda, ale czasem nie ma wyboru.)
Tym nieśpiesznym krokiem, w nieco sennym nastroju, otumanieni przez lepki, nierealistyczny klimat Cherating – osadę pluskiew i marzeń, w której oprócz komarów wisiało w powietrzu coś jeszcze, wątpliwości podróżników, na temat ich dalszych, popowrotnych losów,
wyruszyliśmy na pierwsze spotkanie z dżunglą.
Zabraliśmy ze sobą wczorajsze doubts dzielone na czworo i syntetyzowane w całonocnych dyskusjach o kryzysie gospodarczym Argentyny, bo niektórzy z nas pochodzili stamtąd, o Pinochecie i peruwiańskich niańkach, bo inni byli z Chile, o angielskiej pogodzie i londyńskim wyścigu szczurów, bo do naszej malezyjskiej tymczasowej konfiguracji należeli również Brytyjczycy i o polskiej komercji zabijającej wszelkie odmiany artystycznej niesubordynacji snuliśmy sobie opowieści, nie mając ochoty wracać do tamtych miejsc, za którymi nie tęskniliśmy.
Nie były to rozmowy patriotów w białych rękawiczkach. Ani żale malkontentów. To były wnioski z podróży. Obserwacje z dystansu. Szukanie konstruktywnych rozwiązań. Programy na dalszą przyszłość, choć nie wyborcze.
W takim stanie zawieszenia, czując że za chwilę się rozstaniemy, bo w podróży nic nie trwa wiecznie i ludzie mijają, bo każdy w końcu skręca w inną stronę i przestrzenie rozpływają się w pędzie, bo dalej jest ciekawiej, inaczej wciąż zapakowaliśmy się w terenówkę i pojechaliśmy miejscami wyboistym skrótem w stronę bocznego, niegłównego i teoretycznie nieturystycznego wejścia do Taman Negara – parku narodowego zajmującego powierzchnię ok. 4,5 tysiąca kilometrów kwadratowych; na pierwsze spotkanie zapoznawcze z tą stutrzydziestomilinowoletnią, a jednak wciąż dziewiczą dżunglą.
To był jeden z tych dni, w których nie zdarzyło się nic.
Gabi sfotografowała nas podwodną kamerą, stając się na chwilę kronikarzem tamtych chwil.
Odważna kobieta decydowała się na skok ze skały.
Długo.
Potem pomyślała, że nie musi już wracać do Argentyny.
W każdym razie ja tak pomyślałam, skacząc kiedyś w nowozelandzkie chmury.
Po dużym skoku na głęboką wodę albo w rozrzedzone powietrze, człowiek myśli różne rzeczy.
Najczęściej, że mu się uda. Oczywiście o tym myśli również przed.
Zjedliśmy arbuza,
było duszno,
pogryzły nas moskity, w drodze powrotnej zepsuł się samochód,
nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt dużo, bo niektórzy się śpieszyli, inni ślamazarnie delektowali każdym krokiem tego dżunglowego preludium.
W nocy pluskwy rzuciły się na nas jeszcze bardziej. A następnego dnia się rozstaliśmy. Każdy skręcił w swoją odnogę czasu i przestrzeni. Ja w stronę Tanah Rata, czyli bliżej dżungli. Do jej głównej bramy. Tam gdzie mniej wodospadów, więcej gór oraz insektów wszelakich w mniej lub bardziej gigantycznych rozmiarach i gdzie, na całe szczęście, nie było pluskiew.
Ale też nie było Cherating
– wioski o dusznej atmosferze sanatorium pod klepsydrą, w której rybacy byli surferami i emerytowanymi komandosami, Jack Sparrow przynosił codziennie świeże ryby na kolację, działy się dramaty małe i wielkie, bo niektórym przepadały bilety lotnicze, a czwórka podróżników dryfujących po Azji od wielu miesięcy, nie mogła się zdecydować, kto będzie narratorem, a kto bohaterami tego rozdziału i w ogóle jak napisać tę historię.
Facebook Comments