Allah akbar!
The Longhouse guesthouse w Kuala Lumpur.
Cela bez okien. 3 x 3. Metry kwadratowe, oczywiście. 4 prycze i śmierdząca wykładzina. Ale cel uświęca środki – postanowiłam chwilowo oszędzać jeszcze bardziej, bo mój budżet się kończy, grant na książkę topi się w tej podróży. Jestem już 5 miesięcy w Azji, a Malezja – mówią, ostrzegają – jest droga.
Dlatego wybieram to miejsce w Chinatown za 21 ringit, czyli tyleż złotych. To ostatnia chińska dzielnica obiecuję sobie; po raz pierwszy w tej podróży, a drugi w życiu, rezerwuję nocleg z wyprzedzeniem. Jeszcze z Indonezji. Dzień przed wylotem.
Nie znam KL. Nie znam Malezji. Jest muzułmańska. Allah akbar to zły PR.
Nawet bardzo. W tym kolejnym muzułmańskim kraju przekonuję się znów, jak łatwo jest zrobić czarny PR. Choćby taki wpis na blogu aspirującego dziennikarza o powieści kryminalnej finansowanej z Ministerstwa Kultury. Ktoś pisze: „Dziękuję za recenzję. Teraz już na pewno jej nie kupię”- książki z patronatem medialnym.
Ten ktoś nigdy nie pojechałby do kraju islamskiego, bo recenzje islam zbiera fatalne. I powstają generalizacje. I lęki. I sensacje. A to wszystko można śledzić z fotela. O tysiące kilometrów od miejsca sensacji. Wiedzieć lepiej. Podpierać się recenzjami. Dlatego nie oglądam wiadomości, nie czytam przewodników. Zatykam uszy. I jadę się przekonać. Tak wylądowałam w Malezji. W slumsach Chinatown.

Nie, ten pan nie jest groźny. Jest tylko głodny. Przecież pokazuje na swój brzuch.
Rzecz się dzieje na targu jedzeniowym w Kota Bharu,
(a nie w slumsach Chinatown – sorry za zmyłę;), gdzie miło spędzałam czas, konsumując różne specjały kuchni islamu w erze wielkiego postu.
Moim niekwestionowanym faworytem okazała się mątwa duszona w sosie miodowo-orzechowym faszerowana sticky rice z odrobiną chili. Żeby nie było nudno jedzącemu, to wszystko w tej potrawie jest zaskakujące. Nie będąc specjalnym fanatykiem jedzenia, choć zdecydowanie testerem nowości wszelakich, nie tylko kulinarnych, w życiu bym się nie domyśliła, co właśnie spożywam, gdyby – tak, jak to się dzieje na filmach o terrorystach – zawiązali mi oczy i kazali zgadnąć, co jem. Na Allaha, oblałabym! Miód, orzeszki, chili bym zidentyfikowała, ale powłoka, która je łączyła, jawiła mi się jako zagadka bytu zaklęta w smak. I dobrowolnie bym się takiej degustacji nie poddała, obawiając się, że mogą podłożyć mi mięso, bo kuchnia islamu kocha mięso, a ja spożywam tylko eugleny i pantofelki w rozmiarach kalamarów, jakoś nie wierząc w ich uczucia.

Drugiego dnia znam już wszystkich backpackersów z tego miejsca. Nie ma nikogo z Izraela.
– How come? /Jakim cudem? – pytam dość ekscentrycznego około 50 letniego pisarza z New Jersey, który chwali się swoim żydowskim pochodzeniem i chce ze mną rozmawiać o holocauście i moich przodkach.
– They are not allowed to enter Malaysia/ Nie mają pozwolenia na wjazd do Malezji – mówi, pocierając włosy, z których sypie się łupież.
No tak. Dżihad i święta inkwizycja. Allah akbar, gwiezdne wojny i tolerancyjna UE. Bóg kontra konsumpcjonizm.
– Are u going to Malaysia?/Wybierasz się do Malezji – zapytał mnie rok wcześniej celnik na Ben Gurion.
– No, I’m getting back to Poland/Póki co wracam do Polski – odpowiedziałam tak, jak zazwyczaj politycy reagują na pytania zamknięte, a po co to już inny temat – pomyślałam.
– But you’ve been to Thailand, Turkey, Bosnia, Kosovo, Egypt, Bielorussia, Ukraina – kartkował mój prawie pełen paszport. Many times – dodał./ Ale byłaś w Tajlandii, Turcji, Bośni, Kosowie, Egipcie, Białorusi, na Ukrainie…I to nie raz!
Zaraz się zapyta, kto pakował mój bagaż. Zawsze o to pytają, a mój bagaż w Izarelu zawsze pakuje ktoś, kto jest w stanie tam wcisnąć dodatkowe trzy butelki z błotem z Morza Martwego.
– What u were doing in Thailand? – drążył, patrząc na mnie przenikliwie./A co robiłaś w Tajlandii?
– Travelling. Vacation / A podróżowałam. To jest byłam na wakacjach – poprawiłam się szybko i zaczęłam intensywnie myśleć o zmianie paszportu. Na szczęście nie musiałam szukać pretekstów. Przypomniałam sobie w międzyczasie, jak podczas poprzedniej wizyty w Izraelu pojechałam autobusem na granicę jordańską.
– I can let you in – poinformował mnie facet w budce – but on the way back they won’t./ Mogę cię wpuścić, ale ci po drugiej stronie to już niekoniecznie.
Wtedy jeszcze latałam z biletami w dwie strony.
– So u are Jewish, aren’t you?/ Czyli jesteś żydówką? – zapytał tymczasem pisarz, którego książki pewnie nietrudno byłoby zmieszać z błotem, bo nikt o nikt o nim nie słyszał, sam autor jeszcze nie umarł i nie nadawał się na pomnik, a za życia też dostał stypendium, więc łatwo było mu pozazdrościć. – You look like one. Of us./ Wyglądasz na jedną z nas.
Popatrzyłam na swoją chustkę na ramionach. Nie było na niej łupieżu.

Tak wyglądają uczennice chodzące do koranicznej szkoły.
Te akurat wsiadają w Kota Bahru do autobusu miejskiego. W najbardziej ortodoksyjnym mieście w Malezji w najbardziej zapalnym rejonie tego kraju. Tuż przy granicy z Tajlandią. Czasami przewodniki będą Was ostrzegać, żeby tej granicy nie przekraczać drogą lądową i czasami warto się tych przewodników posłuchać. Podczas tej bytności w Azji, czyli w okresie od stycznia do lipca 2015 roku, różne oficjalne źródła obsesyjnie nakazywały omijanie szerokim łukiem niektórych miejsc na Borneo, o czym piszę w Chmury nie oznaczają deszczu i o czym opowiem w poście o trzęsieniu ziemi w Malezji, które udało mi się przeżyć i nawet się nie zorientować, (no prawie) że miało miejsce. A Kota Bharu z pewnością nie jeden raz wystąpi w tej azjatyckiej opowieści, bo spędziłam tam ramadan i w tym przypadku trudno było się nie zorientować, że się zaczął 😉
Nieśpiesznie udałam się do mojego pokoju, w którym panowały malezyjskie ciemności, zrzuciłam przepocone ubranie wraz z bielizną i sięgnęłam po ręcznik. Z dolnej pryczy mrugnął do mnie iPod i czyjeś przenikliwe spojrzenie.
– Nice to meet you – uśmiechnął się – Karl. – That’s a boys and grils club – rozwiał moje wątpliwości. / Karl cię wita w naszym klubie dla chłopców i dziewczynek.
Szybko podciągnęłam ręcznik, przekonując się, że w kraju, w którym w supermarketach są oddzielne kasy dla kobiet i mężczyzn, pokoje w hostelach są koedukacyjne.

Co kobiety lubią najbardziej? Ciuchy! Malezyjki nie różnią się od innych kobiet. Jednak to, co kochają kupować najbardziej, to chusty oraz materiały na długie spódnice. Oczywiście, jeśli nie są Chinkami ani Hinduskami. To znaczy, jeśli są Hinduskami nadal uwielbiają zaopatrywać się w tkaniny. Tylko bardziej kolorowe i bardziej wzorzyste.

Widzicie chińskie krzaczki, bo to Georgetown. Piękne, zupełnie nie muzułmańskie, nie malezyjskie i nie azjatyckie miasto, choć zdecydowanie zdominowane właśnie przez kantońską mniejszość etniczną. Kolonialna spuścizna Brytyjczyków.
Facebook Comments