Pułapki Wietkongu, czyli król szczurów w słodkiej panierce
Zanim zjadłam…
– You can’t get to Xieng Khuan on the bike! – upierał się dyspozytor rowerów z klimatycznego internacjonalno-wietnamskiego hostelu w Wientian o nazwie stosunkowo trafnie oddającej atmosferę tego miejsca. Dream Home obiecywał szyld i trafiał praktycznie w sedno.
– You pay for yesterday! – przypomniał sobie.
– I’ve just payed – 5 minut temu wręczyłam mu 10 000 kipów za city bike.
– You payed for now. You pay for yesterday.
– But if I can’t cycle to Buddha Park, I won’t rent a bike now.
– You pay!
W Laosie płaci się za wszystko…albo za nic.
Jedzenie w Laosie może być tanie, drogie albo darmowe. Zawsze jest niedobre.
Sugarcane juice,
– na lokalnym targu w górskiej wiosce w odległości kilkunastu kilometrów od Vang Vieng – to wciąż nieprzetestowany przeze mnie smak.
Nie dlatego że wszystkie przewodniki trąbią, żeby tego soku nie pić, bo wyrabia się go w niehigienicznych warunkach polowych, a jako ultrasłodki staje się radosnym siedliskiem rozmaitych, nie tylko próchniczych, bakterii – ale właśnie dlatego że jest słodki, czyli niesmaczny. Wszechogarniająca i atakująca ze wszystkich stron słodkość to zmora południowej Azji.
Wbrew obiegowym opiniom i mitom Asian spicy cuisine, to tak naprawdę oversugared cuisine… dosłownie do wy…gania. Bo: słodkie jest pieczwo, słodki jest i tak już słodki shake, bo oprócz tego że składa się z bynajmniej niekwaśnego banana, czy jakiegokolwiek innego nadal niekwaśnego owoca, to jest on jakoś po kryjomu docukrzany. I nawet odkryłam jak! Miksowane owoce rozcieńcza sie wodą, a woda jest pierwotnie skontaminowana… cukrem…żeby lepiej smakowała.
W Tajlandii często można tego uniknąć, bo Tajki reagują na „NO SUGAR, PLEASE!”, jednak w Laosie niestety nie i „no sugar!”, „no meat!”, „no bacon!”, „no chicken!”, „no bat!” ,”no rat!”, „no dog!” – to tylko wishful thinking, czyli wołanie głodnego na puszczy.
Ostrzegam więc solennie, że w Laosie grozi Wam śmierć głodowa lub alternatywnie samobójstwo przez zacukrzenie. I pomijając morderczy kwietniowy upał, który pozwolił mi w pełni pojąć klimat lektur z dzieciństwa, czyli mostów na rzece Kwai, cienkich czerwonych linii, królów szczurów; innych światów nadal nie rozumiem; to tylko głód wygania mnie z Laosu… bo szczurów w słodkiej panierce spożywać nie będę jakem Winnetou!
Łykowatą łodygę trzciny cukrowej przepuszcza się przez ręczną niszczarkę, śmieci wyrzuca do wiklinowego koszyka służącego za trash bin, a sok spływa do brudnej kadzi ustawionej pod spodem. Następnie przelewa się go do plastikowych torebek przewiązanych gumką oraz zakończonych słomką i dystrybuuje wśród klientów detalicznych w cenie 5000 – 10 000 kipów. Druga stawka dotyczy białego najeźdźcy przybywającego z krain miodem i mlekiem płynących.
Praca przy produkcji to fizyczna manufaktura napędzana siłą mięśni. Jak widzicie automat działa na korbkę, a trzcina cukrowa to nie jest miękki banan.
Ciężkostrawne rybie nachos
Ta pani sprzedaje suszone ryby. 5 takich chipsów składających się praktycznie z samej tłustej skóry kosztuje 5 000 kipów. Mi akurat nie bardzo smakowały, a mój żołądek w ogóle ich nie polubił. W porównaniu do insektów: świerszczy, krewetek i skorpionów do nabycia w Tajlandii, na dudniącym wiecznie żywą imprezą Khao San Road w Bangkoku, sprzedawanych jako atrakcja turystyczna w zawrotnych cenach 150 THB, te ryby są tłuste, niesmaczne i ciągną się jak dętka rowerowa.
To sprawia pewne problemy w kalkulacji budżetu, zwłaszcza w kontekście definitywnie i nieubłaganie zbliżającej się daty wyjazdu, bo kipy gdziekolwiek poza Laosem stają się bezwartościowym papierem…zresztą w Laosie też nim są.
Stragany z gratisami dla wegetarian
– How much is the sour mango? – podniosłam pytająco pomarańczowy owoc.
Po 30 km pedałowania – bo jednak wbrew zakazom, a może przestrogom, udałam się do Spirit City na miejskim rowerze – w kurzu i spalinach ciężarówek wiecznie budujących nieistniejące drogi, przy bagatelach 43 stopniach, w dodatku w długich spodniach i chustce zawiązanej wokół ramion, żeby nie powodować wypadków drogowych wśród okolicznych mieszkańców i nie prowokować wyciąganych znienacka w stronę moich wcale nie bladych ud i łokci rąk w celu pomacania białego ciała, było mi centralnie wszystko jedno how much.
Wszystko oprócz kurczaka, szczura i nietoperza oraz lokalnego ulepka w zastanych okolicznościach stawało się bezcenne. Jednym słowem królestwo za mango!
– 1 $.
– How much in kips?
– One dollar.
– I don’t have 1 $. I have only kips – zaczynałam się coraz bardziej niepokoić, że nie będzie mnie stać na mango.
Miałam przy sobie co prawda 4 karty kredytowe, nawet w złotówkach i nawet w euro, ale jakiekolwiek karty, w tym oczywiście dolarowe w Laosie i w Indiach są zupełnie bezużyteczne, o ile nie natkniecie się na omyłkowo działające bankomaty…bo standardowo są nieczynne.
Sprzedawczyni zniknęła w czeluściach sklepu, a ja zaczęłam poważnie rozważać bezgotówkowy „zakup” mango. Mogłam jeszcze spróbować je wymienić na 1 torebkę soli z elektrolitami dla odwodnionych, którą właśnie trzymałam w ręku, kiedy kobieta wróciła z kalkulatorem, na którym widniała cena: 8 000 kipów. Odetchnęłam z ulgą, bo miałam przy sobie całe 200 000, czyli przy umiejętnych negocjacjach mogłam nabyć za to z tonę mango.
– Ok. I take 2. Do you have water?
Przyniosła mi szklankę wody z lodem.
– Kopczaj – podziękowałam po laotańsku i wypiłam jednym haustem – but can I buy a big bottle of water?
Znów zniknęła na zapleczu i wróciła z kokosem. Wyjęła z kieszeni fartucha tasak i wycięła w łupinie elegancki otworek, w którym umieściła słomkę. Było to jakieś rozwiązanie zastępcze, z wdzięcznością więc przyjęłam kokosa, zastanawiając się w międzyczasie, ile dolarów, których nie miałam, to wszystko będzie kosztować.
Poprosiłam jeszcze o rozłupanie orzecha na pół, żeby przy okaji się nim pożywić i zaczęłam grzebać w portmonetce w nadziei, że znajdę tam drobniejsze banknoty niż 50 000 kipów, bo *.
– How much? – wróciłyśmy do punktu wyjścia.
– One dollar.
Oh, my god, to już było! – pomyślałam, głośno precyzując – 8 000 kips for each?
Ponownie sięgnęła po kalkulator i wystukała na nim… 8 000 kipów.
Domyśliłam się z pewnym niedowierzaniem, że reszta była on the house, co w Laosie zdarza się równie często, co operacje finansowe idące w przeciwnym kierunku. Podałam jej 10 000 banknot ze skinieniem głowy połączonym z kopczaj i kiedy wsiadałam na rower dogoniła mnie z.. 5000 kipami reszty i trzecim mango.
Żabie szaszłyki w wersji na żywo
Akurat chciałam spróbować szaszłyków z żab… tyle że w Laosie nigdy nie ma pewności, z czego jest spreparowany szaszłyk.
Żaby są nieco nieostre, bo naprawdę nie chciały pozować bez ruchu do nagrobnego medalionu, rozpaczliwie próbując nie stać się medalionem spożywczym.
Na targ wracałam trzykrotnie, bo chciałam sfotografować… szczury i nietoperze, jakby mi ktoś nie wierzył na słowo, że w Laosie są jadalne. Niestety w czwartek, piątek ani sobotę nie były dostępne.
W środę, czyli podczas mojej pierwszej wizyty na lokalnym bazarze, zupełnie nie podejrzewałam, że będą figurować w lokalnym menu, więc jak nieśpiesznie przechadzałam się pomiędzy stoiskami: tu zielony szczypiorek, tam zioło o urokliwych liściach, banany zielone, żółte i smażone, mini pączki oraz fioletowe ciasteczka, a tu nagle pęczek szczurów obok wianuszka nietoperzy, to omal nie fiknęłam na haki z już smażonym kurczakiem i niestety zabrakło mi hartu ducha i nie udało mi się wygenerować odpowiedniej dawki niewrażliwości do zrobienia tego zdjęcia.
Dysocjacja uzyskana w kolejne dni nie przydała się na nic i chyba jednak okazała się niepełna, bo straciłam zupełnie apetyt w Laosie.
* o „bo” opowiadałam tutaj.
Jedzenie w Laosie to wyższa szkoła jazdy. Licencja B nie wystarcza.
Facebook Comments