Opium
Mekong
Płynęłam Mekongiem.
Wiosną dwudziestego pierwszego wieku. Jakby mnie ktoś zapytał, co koniecznie trzeba w (tym) życiu zrobić, powiedziałabym: płynąć Mekongiem. Ale to moja opowieść. Każdy ma swoje linie papilarne. Patrzyłam, jak meandrują, otwierając szuflady wyobraźni, z których wysypują się nieostre obrazy starych fotografii. Zahipnotyzowana zielonkawo-rdzawym nurtem, wracałam do rzeki, do źródła, do domu.
Tylko w innym kapeluszu. Zresztą w Laosie zgubiłam kapelusz, zgubiłam serce i parę kilogramów. Ale to inna historia, kolejne rozdziały. Na łodzi był młody Duńczyk. Dwudziestokilkuletni chłopak. Siedzieliśmy razem przez wiele godzin, zupełnie nieprzepisowo na zewnętrznym pokładzie za barierką (jak się to nazywa po żeglarsku?), ślizgając się stopami po lustrze wody. Nie pamiętam, jak miał na imię. Chyba nawet się sobie nie przedstawiliśmy. Po paru godzinach milczenia, powiedział:
– I know you.
– I know – odpowiedziałam.
Trudno było cokolwiek z tym zrobić, ale to działo się naprawdę. I to już było. Wydarzyło się już wcześniej. Po kolejnych kwadransach, znów się odezwał.
– I’m searching my memory…don’t remember when we met.
– We didn’t – odpowiedziałam.
I zobaczyłam go w jakimś mundurze. Mogłabym to narysować, ale przecież się nie znam na pagonach. Nie studiowałam faktografii. Nie lubię jej. A może to po prostu ta moja nadwzroczność? Przebieram ludzi w kostiumy, w których bardziej byłoby im do twarzy.
– Do not take me as a freak, please, (mówił takim dystyngowanym angielskim) or a stoned guy (I’m not) but I remember you wearing a different clothes or…I wish…I’d rather – próbował coś dodać. Może, żebym się przebrała?
Znów płynę Mekongiem i wszystko się zgadza, pomyślałam, tym razem w szortach, kapeluszu w panterkę, który pochłonęła potem laotańska dżungla, jak zgubiłyśmy się tam z Morgan. Klapki zostały pod fotelem lotnicznym.
– It’s so perfect here – to na głos.
– You met me here – dodałam.
– That’s right – zaczął się śmiać.
– But not for the first time – dokończyłam.
Spojrzał na mnie przenikliwie, a ja bardzo dobrze znałam te oczy. Obcego Duńczyka. Dopłynęliśmy do Luang Prabang.
– Squeezed Lemon – czy jakoś tak, powiedział na pożegnanie – meet me there – ale nigdy tam nie poszłam. Za dużo czasu spędzałam w świątyniach.
Klasztor
Zwłaszcza w jednej. To chyba nie był jakiś sławy wat. Mówiłam już, że nie zwracam uwagi na nazwy? Pamiętam twarze, oczy, sylwetki, ruch, zapachy i wspomnienia. No i rzuty. Rysuję mapy z lotu ptaka, dlatego się nie gubię, jeśli się skupię i nie rozkojarzą mnie zapachy. To się ciągnie już od dzieciństwa. W poprzednim życiu byłam chyba pilotem. No i twórcą perfum oczywiście, ale to innym razem.
Mnisi mieli na ten temat inne zdanie. Właściwie nowicjusze, bo traktowali mnie co najmniej jak przeora. To było dość zabawne. Tylu młodych chłopców, kłaniali się przede mną, jednocześnie mówiąc, że nie mogą mnie dotknąć, to bardzo ważne, i żebym uważała, żeby ich nie dotknąć przez przypadek, zwłaszcza ja. Mówili: you beautiful i your colors beautiful. I że jestem stąd, tak też mówili. Później przedstawili mnie jakiemuś starszemu panu, chyba nauczycielowi, a on się do mnie uśmiechnął i skłonił. Z czcią. Oni pewnie tak mają, pomyślałam.
Pokazali mi tylne drzwi. I zaciągnęli na jakieś spektakl w małym pomieszczeniu świątynnym. Chyba śpiewu albo recytacji. Siedziałam sobie z tyłu – jedyna kobieta, jedyna biała kobieta, jedyna istota nie w pomarańczowym – a oni śpiewali, palili kadzidła, zmieniali rzędy, podrywając się do lotu na dźwięk dzwonka – pierwszy szereg stawał się drugim, drugi przedostatnim – wszystko miało taką idealną choreografię jak w balecie (uwielbiam balet!), bo płynęli harmonijnie przez powietrze na szafranowych skrzydłach i tak to trwało. A ja sobie przypomniałam. Melodie. Rytm. Taniec. I zapachy. Nie wiem, jak długo, bo jak wyszłam na zewnątrz było już ciemno. Potem dowiedziałam się, że to szkoła, że tak się uczą. Moja podstawówka i lekcje religii – z tego życia – wyzbyte czegokolwiek, narysowane jakąś karykaturalną kreską – próbowałam przywołać to wspomnienie, ale poczułam tylko chłód i mgłę. W tych okolicznościach dużo wyraźniej widziałam Tybet. Tybet, w którym nigdy nie byłam.
Żle mówili po angielsku.
– I long for Tibet. I’ve never been there, though – zaryzykowałam.
– You – pokazał na mnie któryś z nich – from Tibet.
– I – pokazałam na siebie – from Poland.
– No Poland. No, no, no – zrobił jakiś laotański gest ręką, który oznaczał nie i być może coś jeszcze.
– You home. You Tibet, too.
Sięgali mi do ramienia. Jak szłam z nimi przed podwórze, stary mnich znów na mnie skinął z uśmiechem. I znów się pokłonił. Onieśmielona, niezgrabnie zaplątana w jakieś europejskie konwenanse, próbowałam nadać swojemu uśmiechowi wschodnią delikatność. Dużo działo się w płatkach czakr, pomiędzy wierszami, gdzieś w mikro skurczach drgnięcia warg. Rozsypane sylaby wspomnień. Może kiedyś zdołam je złożyć w jakieś motto? Bez poezji brzmiałoby to: jestem.
Tymczasem w tym (blogowym) szkicowniku brakuje zdjęć na news.
Świątynie w Luang Prabang
Fakty ich potrzebują, przeżycia niekoniecznie. Pewnie innym razem napiszę o tym, dlaczego nie robię zdjęć, jeśli coś dzieje się naprawdę, ale to chyba oczywiste.
Następnego dnia znowu do nich przyszłam. Trafiłam na pogrzeb laotańskiego lamy. Może zresztą mi o tym powiedzieli? W każdym razie umówiliśmy się na tomorrow.
/Tu akurat zmumifikowane ciało lub figura woskowa. Taki „wizerunek” lamy jest w światyni obecny na stałe, niczym ksiądz ustawiony przodem do modlących się. /
Zaraz po pogrzebie znalazłam się na weselu. Zupełnie nie wiem, jak. Tzn. wiem, jechałam na rowerze i się po prostu zatrzymałam. Dużo i często się w Laosie zatrzymywałam. Ten miesiąc bardzo intensywnie się rozciągał i kurczył w czasie, jak harmonia albo łuk – nie mogę się zdecydować – chyba jedno i drugie – zupełnie nielogicznie. Jak oksymoron.
Powoli zbieram nitki i coś próbuję z nich tkać. Wzór wciąż się zmienia. Oddycha.
Tutaj na weselu ci sami ludzie, inni bo nie w pomarańczowym i z nie z tamtych, a jednak identycznych cząstek energii zbudowani – traktowali mnie jak gościa naczelnego, jak kogoś, kogo widzieli przez kolory, przez jakieś inne wspomnienia, system znaków, który w Polsce, w Europie, w moim punkcie odniesienia, zupełnie nie obowiązuje, bo alfabety się przecież nie zgadzają.
Jak ich opowiedzieć?
Wydawali czymś połączeni i ze mną jakoś spójni, jakbyśmy patrzyli w to samo lustro. Oczywiście miałabym materiał na reportaż, i pewnie pozamieniam osoby, pododaję opisy przedmiotów, zjawisk i rytuałów, ale teraz w tej chwili chce mi się tak właśnie pisać, bo nie mam ochoty wchodzić w ramy gatunku, tylko połamać konstrukcję, zrobić jakąś woltę i pokazać odbicie miejsca w człowieku na jakimś niedoskonałym witrażu oświetlanym przez promienie słońca, które tworzą tylko powidok.
Może to po prostu któryś z rozdziałów? Jedna z moich linii papilarnych – patrzę na dłoń, czekając na Morgan. Umówiłyśmy się przy straganie z papajami.
Konsulat wietnamski
Idziemy we dwie ( bo Tomi już wyjechała) do konsulatu wietnamskiego. Po wizę. Biorę druk, ale jakoś nie mogę się zdecydować. Szkoda mi 70 dolarów. Za 70 dolarów można przeżyć w Laosie tydzień. Całkiem luksusowo. A tu tyle za stempel.
W konsulacie spotkam Duńczyka. Odbiera swoją wizę.
– I don’t know if I go – mówi na mój widok (intonacja opadająca) i rzuca mi się w ramiona. – He’s just died (zamienia się w histeryczną).
– What???
Zupełnie nie rozumiałam francuskiego żołnierza, który płakał i słaniał się w moich objęciach. Bałam się, że zaraz zemdleje. Morgan poszła na papierosa tj. po piwo do papierosa. (Upraszczam kakofonię językową).
– Wyszedł po dragi – dodaje szczegóły – chciałem spróbować opium. Nie wracał jakoś długo, więc poszedłem go szukać. Do Utopii.
– Czyli jednak byłeś nawalony wtedy na łodzi? (czar pryska)
– Nie wtedy nie byłem! Teraz też nie jestem. Nie wiem, co ten Laos ze mną robi! Ciebie znam. Jasne, że próbuję cię poderwać (słabo mi idzie), ale to jest coś innego. Ja ciebie znam po prostu. Od środka. Nie stał bym tak teraz i nie ryczał jak ciota (trochę jestem, ale tylko do połowy) . Nie zreanimowali go w tym śmigłowcu. Nawet nie zdążyłem się z nim całować.
– Słucham?
Zjawia się 3 panów w mundurze. Jeden przystojny. Morgan idzie z lewej strony. Już trochę po wpływem laotańskich napojów wyskokowych. Jest 41 stopni. W cieniu. Dziewczyna wypiła po drodze jedno piwo. Drugie niesie otwarte, prawie puste. Trzecie dla mnie.
– Dzięki. Toniku nie mieli? – pytam.
– Nie. Tylko te słodkie syfy, co nie lubisz. Nie wiedziałam, co mam wziąć.
– Może Nielsen (imię wymyślone teraz, bo naprawdę nie pamiętam, jak się nazywał) się napije?
Duńczyk bierze piwo i wspiera się na moim ramieniu. Morgan rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. Odpowiadam na migi, że to inna historia i harlequin z niej nie powstanie, (chyba, że mi się napisze), więc Morgan zaczyna kokietować całkiem przystojnego Laotańczyka w mundurze. Wygląda trochę jak z filmów karate.
Laotański posterunek
jest prostą budą. Oczywiście bez klimatyzacji. Z wiatrakiem. Pluskwami, pchłami, mrówkami i karaluchami pewnie też.
Duńczyk trzyma mnie za rękę. Morgan popija piwo za naszymi plecami. Potem wyjmuje papierosa. Na posterunku w Luang Prabang nie ma popielniczek. Toalet nie polecam.
Nielsen mówi, że znalazł go we krwi. Cały lewy bok i udo. Zapomniałam, że jest jeszcze tłumacz. Oczywiście z angielskiego. Szkoda, że nie nagrywam. Mogłabym się nauczyć opisu zbrodni po laotańsku. Zadzwonił do hostelu, Squeezed Lemon, żeby wezwać pogotowie (jak się wzywa pogotowie w Laosie?), przyszli lekarze, zabrali go szpitala, dali kroplówkę, założyli szwy…a potem nagle zaczął umierać…płacze.
Funkcjonariusze zawracają go do pierwszego aktu.
– Nikogo nie było?
– No nie było.
O której przyszedł? Nie pamięta. Wziął prysznic, zapalił kadzidła, czekał. A potem pomyślał, że coś za długo czeka, więc wyszedł. Poszedł w stronę Utopii.
– Tam się umówiliście?
– Nie. Umówiliśmy się w hostelu. Mamy dwójkę.
– To dlaczego poszedł pan do Utopii? – słyszę sir w przekładzie tłumacza.
– Bo myślałem, że tam… zapił – Nielsen już się kontroluje i przekręca fakty.
– Are you his girlfriend? – tłumacz zwraca się w moją stronę.
– Je ne parle pas anglais. Somos conocidos – wyjaśniam. W takich sytuacjach włącza mi się jakaś dziwna paranoja językowa. Lubię mieć drugie i trzecie wyjście.
Nielsen patrzy na mnie, ale czekam też na reakcję tłumacza i policjantów.
– No French, please or else we have to wait for another interpreter.
Nielsen tłumaczy mi na francuski. Patrzę na miny ekipy. Rozumieją kontekst. Pewnie nie znają slangu.
– Co to za szopka? – pytam żargonem z 18 dzielnicy Paryża – boisz się o pakunek? Chyba tak mniej więcej można by to przetłumaczyć. Drugie zdanie to tym razem meksykański slang. W zasadzie nie wiem, czy to dobry pomysł, ale istnieją praktycznie minimalne szanse, że w Laosie będą znali hiszpański.
– Stary jest dyplomatą. Nie mogę wpaść z dragami. To morderstwo, zaszlachtowanie – mówi po hiszpańsku – i tak pewnie rozwali jego karierę.
– Please, madame, you should leave or else we wait for the support.
Patrzę pytająco na Nielsena.
– Tylko mnie nie zostawiaj, proszę – cytuje Brela z równie żarliwą głębią smutku – Zaczekaj na zewnątrz – dorzuca rozkaz hiszpańskiego generała w stosownej wersji językowej.
– Rozmawiamy tak ze sobą. Ona nie zna angielskiego. To dziwne, że wy w Laosie nie mówicie po francusku – zwraca się do biegłego w mowie.
– Możemy ściągnąć kogoś ze starszego pokolenia – tłumacz chyba studiował na Oxfordzie. Po co wrócił do Laosu?
– Powiedz, że już idę. I nie siedź zbyt długo.
– Do widzenia – mówię po laotańsku i idę poszukać Morgan.
Opium
– WTF? – dziewczyna jest już mocno wstawiona. – Jedziecie ze mną do Wietnamu? Niezły ten Szwed, ja bym brała, tylko chyba ciota?
– Raczej bi. Wiesz, że zadźgali chłopaka w okolicach Utopi? Poszedł po dragi. Nawet nie wiedziałam, że można jeszcze kupić opium. Mi wszyscy proponowali pastylki w listkach, no i trawę albo jakieś skuny, ale opium? W tych czasach?
– Ja się po tym zrzygałam.
– Po opium?
– No po opium. Wolę piwo. Z whisky.
– Tutaj to opium?
– Nie. W Kambodży.
Moja świętość mnie zaczyna uwierać. Jeśli nie młodociani, jeśli nie opium, jeśli nie piwo ani whisky, to co? Może Morgan?
Tymczasem Nieslesen wychodzi z posterunku.
– Zadzwonili do ojca. Matka wpadała w histerię. Mam wracać. Jedziesz ze mną do Wietnamu? – popatrzył na mnie. – Nie jestem nieletni. Mam 24 lata.
– No to jesteś. Morgan jedzie. Też tyle ma.
– Wtedy też byłem młodszy.
– Wtedy tak.
– Wszystko mi się przypomniało.
– Dopiero?
– Widać potrzebowałem szoku. Wtedy go zadźgali bagnetami. A potem i wcześniej byłaś ty. I też mnie ukrywałaś.
– A on naprawdę umarł? Tym razem?
– Tak. Przewozili go śmigłowcem do Bangkoku. Tu go tylko pozszywali. Okazało się, że ma uszkodzone wnętrzności. Nie doleciał.
– Tak jak wtedy.
– Nie wiem, co się dzieje. Czuję, że muszę jechać do Wietnamu. Myślisz, że się jeszcze spotkamy?
– Nie pamiętam.
Facebook Comments