Mekong Dream
Po długiej przerwie, dwóch zaliczonych zjazdach aklimatyzacyjnych (pora gorąca = pora sucha i właśnie to czyni ją GORĄCĄ!), licznych przygodach, o których napiszę w książce, płynęłam wreszcie Mekongiem!…doznając katharsis…
Pakbeng o zachodzie słońca, czyli tuż po zacumowaniu.
Widok z mojej celi za 250 BTH.
W Laosie za hostele i gueshousy płaci się w tajskich „batach”,
za hotele w amerykańskich dolarach.
Chyba wciąż pierwszy dzień rejsu, bo drugiego robiłam zdjęcia, jakże nieprzydatnym w tej podróży, bezlusterkowcem Fujifilm. Jak dotąd wszystkie foty na blogu pochodzą z owianego złą sławą tabletu Samsung.
Port rybacki w Pakbeng.
Siedziałam tam, gdzie siedzieć nie wolno, czyli w oknie, lewą ręką trzymając się drewnianej barierki, prawą aparatu, stopami ślizgając się po żółtawozielonkawym lustrze wody – czułam się jak Tomek Sawyer na Missisipi!
Pani z pakunkiem znajduje się w przejściu, na framudze którego spędziłam praktycznie cały drugi dzień spływu Mekongiem tj. trasę z Pakbeng do Luang Prabang. Ten odcinek jest zdecydowanie bardziej malowniczy, a widoki graniczą z fikcyjną krainą niemożliwości, w której natężenie piękna wychyla się znacznie poza skalę.
In Canada u can feel the same beauty once u get on the boat.
The climate and the landscapes are different though – usłyszałam za moimi plecami i nabrałam nieodpartej ochoty na wyprawę do Kanady.
– Can I sit next to u? – zapytał Kanadyjczyk.
Na slow boat – kursującej między graniczącym z Tajlandią obrzydliwym miasteczkiem Xouay Xai, Pakbeng, a Lunag Prabang
zbudowanym z baśniowej architektury – występują 3 lub 4 rodzaje miejscówek. Jeden z nich to fotele lotnicze na dziobie ustawione w 2 rzędach naprzeciw. To teoretycznie najlepsza opcja. Można wyprostować nogi, a nawet spać na podłodze. Poza tym, jeśli nie chcecie lokować się w miejscach zakazanych, (do czego zdecydowanie zachęcam!) i przyznam, że na „mojej” łódce wprowadziłam ten trend, to stąd jest stosunkowo najlepsza widoczność. Ktokolwiek jednak pływał na czymkolwiek, to wie, z czym się wiąże przebywanie na dziobie.
Pogadaliśmy chwilę o tym, że Poland used to be a communist country, o czym Kanadyjczyk nie miał pojęcia i że wtedy nie potrzebowałabym wizy do Wietanamu, z którą jest ogromny problem i o tym że Canadian borders are open to any immigrants, co mnie zaciekawiło. Niestety po ok. 10 minutach Kanadyjczyk poczuł się uncomfy na drewnianej, wąskiej belce:
– How come u are able to sit here for almost 2 hours?!?
– nie rozumiał najwyraźniej mojej ekstazy.
– That’s the aim of the whole trip –
odpowiedziałam zgodnie z prawdą
– beauty and freedom. I don’t care about the rest.
Taką łódką będziecie płynąć.
Bilet kupuje się w ticket office bezpośrednio w porcie, płacąc 110 000 kipów za jeden odcinek, a nie na przykład za 250 000 kipów lub co gorsza 2500 bahtów, bo takie ceny mogą Wam zaoferować „biura podróży”, które pewnie doczekają się osobnego wpisu.
W Pakbeng nie było budki z biletami i PRAWIE udało mi się uniknąć opłaty za drugi odcinek. Jest to teoretycznie możliwe.Wystarczy schować się w WC, choć trudno tam przebywać, nie wiadomo ile czasu, bo łodzie na ogół odpływają z ok. godzinnym opóźnieniem i przypływają ok. godzinę wcześniej w stosunku do grafiku! 😉
Tutaj pan ładuje pakunki z ryżem i innym dobytkiem na dach.
Wasze plecaki trafią do luku i należy je dobrze zabezpieczyć. Wyjdą z tego luku z pewnością obświnione do granic możliwości tutejszej świnki. Miejscowi często podróżują na dachu lub są zaganiani na rufę, gdzie panują najgorsze warunki i naprawdę warto zjawić się w porcie przynajmniej 30 minut przed PLANOWANĄ godziną zaokrętowania. W tym celu należy KATEGORYCZNIE zrezygnować z wykupu wycieczki w biurze podróży. No chyba, że chcecie spędzić cały dzień w oparach spalin i w hałasie rzężącego silnika.
Na niektórych łodkach są jeszcze twarde ławki z siedzeniami obitymi skajem
– takie, jak w polskich pociągach podmiejskich. Ławki znajdują się wyżej względem poziomu rzeki i teoretycznie lepiej z nich widać. W praktyce jednak na pewno nie będziecie chcieli siedzieć na skaju całego dnia w temperaturze 40 stopni, co gorsza jednak na tych siedziskach mogą Wam upchnąć dodatkowych pasażerów na modłę azjatyckiego pojęcia komfortu. Fotele lotnicze chronią Was przed taką niechybną ewentualnością. Jeśli zdecydowaliście się na dziób (rano jest tam chłodno, wieje i chlapie – dobrze mieć nieprzemakalną, wiatroodporną kurtkę), to pamiętajcie, że żeby odchylić siedzenie, trzeba przesunąć cały rząd ławek do przodu, co często wiąże się z przekonaniem na migi miejscowych, żeby wyjęli spod spodu swoje pakunki, które z powrotem będą mogli tam umieścić. Na ogół nie rozumieją oni słowa ” z powrotem”…
To drugie już trochę zahaczało o fałsz.
Wielokrotnie podczas tej podróży zadawałam sobie pytanie o sens stanu na granicy wyczerpania.
Czy to ma mnie czynić lepszym człowiekiem, bardziej pełnowymiarowym?
Czy to test tego, ile mogę znieść?
Czy to swoisty survival, który każdy powinien zaliczyć w życiu, po to żeby zintegrować wszystkie aspekty osobowości i ustawić wartości na swoim (właściwym) miejscu?
Odpowiedź była zawsze ta sama.
Biorę podróż z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Bezwarunkowo.
Z niepewnością jutra, z brakiem działających bakomatów, kiedy trzeba przeżyć za 20 000 kipów, co graniczy z cudem, bez kawy i internetu, a nawet ciepłej wody i elektryczności, przy ograniczonych możliwościach udźwigu, kiedy nie ma innej opcji, jak iść przed siebie, pod górę, z obciążeniem, w upał – w pojedynkę, w krajach, w których komunikacja możliwa jest na migi lub nie, a najprostrze rzeczy wcale nie są oczywiste i jedynie turysyści znają języki oswojone, ale oni kupują pakiety wycieczkowe, przyczyniając się globalnie do maltretowania słoni, tygrysów oraz małp i psucia na wielką skalę rdzennej kultury i buddyjskiej życzliwości.
Dlatego podróżuję sama.
I dlatego jest mi tak niewygodnie.
I dlatego mogę robić, co chcę.
Siedzieć na dachu, spać w celi na kurzej łapce, albo któregoś z kolejnych pięknych dni w hotelu z basenem, gdzie nawet mi podadzą śniadanie i zmienią ręczniki. I może nie będzie tam mrówek…
I chwilami bardzo tęsknię do tego sztucznego świata…
Te dzieci akurat nie rzuciły się na mnie w celu pobrania haraczu ani zaprowadzenia mnie do tuk tuka czy hostelu.
Za każdym razem jak mam do czynienia z atakiem dzieci, zastanawiam się, czy one za to coś dostają, czy po prostu nie dostają, jak im się uda kogoś zmanipulować na ich już utracony dziecięcy urok i niewinność.
A to już spacerek wzdłuż Mekongu w Luang Prabang.
Facebook Comments