Linie papilarne Azji. W Luang Prabang
Z Luang Prabang do Wientian
– I really hope u are able to make it tomorrow – pisała Toby na Whatsupie z deszczowego Wientian.
I miała na myśli porę deszczową, która zaczęła się jakieś półtora miesiąca przed planowanym grafikiem i stanęła na przeszkodzie mojej znowu nie tak długiej podróży z dawnej stolicy Laosu do nowej-odpowiednio socjalistycznej, bo nie wypakowanej po brzegi świątyniami, wolnej od korowodów pomarańczowych mnichów w niebezpiecznym rewolucyjnym kolorze.
Stolica piękna (Luang Prabang) i brzydoty (Wientian) znajdowały się w promieniu niecałych 250 km – choć znaki mijane po drodze nie potwierdzały tej wersji – czyli 10-12 godzin jazdy autobusem, a Toby miała złudną nadzieję, że zdążę odwiedzić ją u brzydkich, zanim ona uda się do wymarzonego hippilandu Ko Pha Ngan.
Kąpiel w Mekongu,
czyli plaża dla tubylców opatrzona tabliczkami krzyczącymi: No swimming! tylko i wyłącznie w języku angielskim. Na całej plaży nie spotkałam ani jednego osobnika w wieku powyżej 15 lat… przynajmniej na moje europejskie oko. Laotańskie dzieci nie są tak głośne jak hinduskie, choć Laotańczycy jako nacja kochają ten sam poziom decybeli co Hindusi, czyli, z punktu słyszenia Europejczyka, o jakieś sto procent za wysoki.
Chłopcy kąpią się w majtkach, a dziewczynki w pełnym rynsztunku. Dotyczy to nawet pięciolatków, gdzie różnica jest drastyczna, bo chłopcy latają i sikają na golasa, a dziewczynki zawsze są okutane, często w długi rękawek. Kobieta w Azji nadal pełni funkcję usługową i podobnie jak w krajach arabskich jest obywatelem gorszej kategorii. Religia buddyjska co prawda nie skazuje jej na burkę ani nawet czador, ale wymaga zakrywania ramion, długich spodni – zwłaszcza w Laosie. Przed laotańskimi domami często można zobaczyć kobiety wykonujące manicure, pedicure i masaż stóp swoim mężom, co tłumaczy z pewnością popularność azjatyckiej seksturystyki oraz import żon-służacych do Europy i do USA. Dla kobiet tresowanych w ten sposób od urodzenia jest to zupełnie naturalna rzeczywistość. Młodociane Amerykanki paradujące w za małych stringach pod koronkowymi za ciasnymi szortami spod których wylewają się fałdy tłuszczu, przepasane w biuście wciąż zjeżdżającą kusą tasiemką, z całą pewnością gwałcą tutejszą kulturę, z drugiej jednak strony pokazują azjatyckim kobietom, że płeć to tylko płeć a nie brzemię.
Most, który widzicie na zdjęciu jest płatny…dla białych. Chińczyk może przejść nie zauważony, pod warunkiem że nie będzie się za dużo odzywał. W Laosie absolutnie WSZYSTKO jest płatne: most, wodospad, jaskinia, każdy krzak i każda dróżka i każda dziura w ziemi i każdy kawałek papieru toaletowego, który wrzuca się do kosza obok dziury. Wszystko oddzielnie. Dziwne, że darmowe są jeszcze wstępy do miast. Ceny biletów wahają się w granicach 5000- 30000 kipów. Kibel z papierem kosztuje na ogół 5000 kipów. Bez papieru 3000.
Wielokrotnie próbowałam wyjechać z Luang Prabang, jednak to miasto nie tyle nie chciało mnie wypuścić jak Indie, w których się zakleszczyłam jak w potrzasku, to miejsce każdego dnia pokazywało mi inną twarz, inny zakątek dumania, inny haft z wielobarwnego gobelinu laotańskiego.
Pokochałam jeszcze wciąż żywe serce tego miejsca, jego rozwlekłą narrację płynącą nieśpiesznie wraz z Mekongiem z dnia na dzień, ze strony na stronę jak nurt powieści „Nad Niemnem”, w której nie działo się nic oprócz mijających krajobrazów i mezaliansu, który zbliżał się coraz większymi krokami.
Czy to miasto zakochało się w socjaliźmie, czy po prostu nie miało wyboru?
Kwitnący przemysł turystyczny zdawał się nie zważać na biedę i polityczno-ekonomiczne ograniczenia, ale stanowił tylko jaskrawą, krzykliwą okładkę rozpadającej się książki z poplamionymi kartkami, pozaginanymi rogami, podartymi stronami o wybrakowanej numeracji.
Czułam jednak, że Luang Prabang nie jest opowieścią mitomana o świetlanej przeszłości, że mimo komercyjnej choroby ma zdrową duszę. Tutaj – pod tandetnym makijażem stworzonym na potrzeby bogatych Francuzów i Anglików, którzy najwyraźniej nie mieli gustu, a w każdym razie według Laotańczyków z całą pewnością byli go pozbawieni – spod blichtru sztucznych rzęs patrzył na mnie prawdziwy Laos.
Kto zgadnie co, to jest?
To placki ryżowe, suszące się na słońcu przed którąś ze świątyń w Luang Prabang.
Świetnie sprawdzają się przy rozstroju żołądka.
Z domu jednak trzeba wyjechać, żeby pojechać dalej. Poza tym socjalistyczna wiza laotańska za 30 $ ważna jest tylko 30 dni, a to nie długo, biorąc pod uwagę stan laotańskich dróg i transportu oraz, jak się właśnie okazało, zmienną naturę klimatu. Mądrzy Laotańczycy, którzy znają angielski albo francuski (co dotyczy znikomego promila populacji) i mądrzy Amerykanie, którzy kupują real estate w Indochinach, prawią:
– The best time to visit Laos is between October and February. The best of the best is November till January.
No żesz, kurde klocki, byłam prawie w kwietniu!
Sezon łatwopalny
Pierwsza połowa marca to koszmar nie ze względu na ponad 40 stopni, i nawet nie dlatego, że wilgotność powietrza spada poniżej 20 %, ale dlatego że miejscowy potlacz ostatków i odpadków po żniwach unosi się wielką łuną nad Laosem, Tajlandią, Kambodżą, i jak mniemam, Wietnamem.
Azja płonie jak Sodoma i Gomora. A człowiek – ludzik zamienia się w grillowanego robaka z azjatyckiego rusztu. Więc powiadam: never ever dare to go to Southeastern Asia in March! – obiecałam Toby, że wybolduję tę przestrogę na blogu.
– If I’d known that before, I’d have stayed in Ko Pha Ngan instead of going now. My eyes can’t stand it. Don’t have more eyes drops. Do u have any? – zapytała z rzeczywiście czerwonymi oczami.
– Nope. But I have some smecta. Nitrosomething and paracetamol. Wanna anything from my pharmacy? Maybe Smecta? I have plenty of Smecta. I’ll probably won’t use it – wypowiedziałam w złą godzinę.
– Oh, I might have a try. For my belly – ochoczo przystała Toby, której przypadłość wkrótce okazała się zaraźliwa.
Popiła wodą tabletkę, rozpuściła Smectę i zabrała się do przeszukiwania mojej apteczki. Niewiele w niej znalazła, bo unikam używek jak ognia i generalnie staram sie nie chorować, stąd pewnie doświadczam takich inspirujących przygód medycznych. Po chwili trzymała w ręku trzeci z listków pigułek, którym dysponowałam i którym jej nie poczęstowałam.
– Oh, no.That’s paracetamol. Do u also wanna some?
– Have some at my place. Maybe I should take it as well? – Toby większość czasu spędzała na watpliwościach, rozważaniu spraw i byciu confused, co zdecydowanie różniło ją od przeciętego obywatela kraju 50 stanów i tyluż gwiazdek.
Dokonałyśmy harmonijnej wymiany energii. Ona przejęła moją pewność what next, więc zapakowałam ją do tuk tuka, którym udała się na dworzec, żeby złapać nocny autobus do Wientian, a ja zostałam z jej rozstrojem żołądka i nadciągającą chmurą deszczową, która również kolejnego dnia zatrzymała mnie w Luang Prabang.
A co zdarzyło się potem? O tym opowiem następnym razem…jak tu i teraz mi na to pozwoli…
Facebook Comments