Koreańskie lekarstwo i laotańskie drogi
– How is your (ł)ejm? – lizingodawca mojego roweru, który okazał się lekarzem, zadał mi kolejne z pytań pomocniczych.
– Łej?- próbowałam się domyślić.
– Yes. How? – zdecydowanie nie ułatwiał mi sprawy.
– Age, weight or name? – przyzwyczaiłam się już do azjatyckich konkursów językowych z testami wielokrotnego wyboru.
– Yes. Łej.
– My weight is probably 44 kg. My age is less. And my name is Dominika. – podałam wszystkie informacje potrzebne do postawienia diagnozy.
– Ok. 2 medicine each day, Dominika. Drink 2 bottels of water. More. If blood, go to the hospital.
They check your blood but now don’t have to. 2 days will be fine. If not, if blood, you go hospital but the body will cope. The pulse is weak but body strong. You good body.
Laos to kraj, który Polakowi, pamiętającemu rzeczywistość lat 80, może i kojarzy się z beztroską dzieciństwa,
kiedy nie było nic, nawet gier komputerowych i kiedy można było się włóczyć bez końca po krzakach w drodze do kościoła, nigdy tam nie docierając. Kiedy nie mieliśmy zabawek oprócz pojedyńczych lalek Barbie i żelaźniaków z Peweksu, a zabawkami stawało się wszystko ożywiane czarodziejską różdżką wyobraźni lub inwencją własnych rąk.
Jeśli miałabym się dopatrywać jakikolwiek zalet biedy i ustroju socjalistycznego, powiedziałabym, że kombinacja tych dwóch zmiennych rzeźbi ludzi z marmuru – kreatywnych i przedsiębiorczych.
Wolność po laotańsku…czyli w co się bawią dzieci Mekongu.
I odważnych taką ludzką, zwykłą, nieimpregnowaną sztucznymi hormonami luksusu odwagą. Za taką samą przyjemność atrakcja turystyczna zwana „Błekitną Laguną” kasuje bilet wstępu w wysokosci 10 000 kipów, 6 000 kipow myta za korzystanie z drogi, której nie ma i 30 000 kipów za obowiązkową kamizelkę ratunkową, na wypadek gdybyście zamierzali się utopić. Ustawiacie się w kolejce do kasy, a potem do linki i skaczecie gęsiego do brudnej sadzawki przy akompaniamencie dawno już chyba niemodnego w Europie techno.
Ten ostatni komplement mnie ucieszył, nie tylko dlatego, że jego wieloznaczność mile połechtała moją próżność,
ale też dlatego, ze optymistyczna ocena mojego ogólnego stanu zdrowia, zdecydowanie dodała wigoru słabnącemu z dnia na dzień samopoczuciu, które manifestowało się tym, że dysponowałam jakimiś dziesięcioma procentami typowej wydolności. Jak wsiadałam na rower, było nieco lepiej, jednak chodzić w ogóle nie miałam siły.
– People hospital. You medicine 2 days. Your body no hospital – upewnił mnie po raz kolejny.
Fit and strong.
– Why are you working here in this guesthouse since you are a doctor? – nie dowierzałam.
– My sister child. Yesterday. Husband south work. I here – wyjaśnił.
– Helping?
– Yes! More money.
No tak, w Polsce też nie opłaca się być państwowym lekarzem.
Na laotański, socjalistyczny szpital, miałam średnią ochotę, choć może nieco większą – a wszystko to z ciekawości! – niż na warszawski wołowski, gdzie ze skierowaniem na cito zapisali mnie na…za pół roku.
Różnica między Laosem a Polską w podejściu do pacjenta, zwanego dalej człowiekiem, a nie petentem, zawalidrogą, skórką od banana, na której ślizga się nasza służba zdrowia, jest zasadnicza i w szokującym świetle stawiająca tę drugą – kapitalistyczną, unijno-tuskową.
„Jakość” polskich usług medycznych jest jak laotańskie drogi, a nic nie da wam tak w…tyłek jak one!
Lekarstwo, które ma mnie postawić na nogi w ciągu 2 dni, czyli bomba elektrolitów i mikroelementów, które traci organizm w stanie odwodnienia w wyniku biegunki. Jeśli nie pomoże, podaje się kroplówkę.
„Oral redhydration salt for a treatment of dehydration due to diarrhoea” w aptece kosztuje 2500 kipów, w markecie turystcznym 10 000 kipów, w szpitalu z płatną konsultacją lekarską 110 000 kipów.W Vang Vieng jest dostepne tylko w jednej z pięciu aptek.
– Oh I was in a hospital in Vientiane. It’s not bad at all. Just a part of Asian experience – pocieszyła mnie sąsiadka z hostelu.
– And have u managed to get to the lagoon by bike? – chciałam wiedzieć, czy dziewczyna, która przeżyła tak wiele w Azji, poznała stan laotańskich nawierzchi na własnym siedzeniu.
– Nope. Only made tubing here. That was ok – powiedziała bez przekonania.
Jak pierwszy raz usłyszałam od Morgan o tubingu Mekongiem, nie bardzo mogłam zrozumieć, co chodzi i zaczęłam powątpiewać w swoje kompetencje lingwistyczne stosowane.
– Is this a kind of rafting? – zgadywałam.
– No. You drift slowly.
– But you are in water or on something on the surface?
– Depends. It’s difficult to explain.
– But you are not drowning, are you???
– You can get a life jacket if you can’t swim – zapewniła, a ja czułam się coraz bardziej zniechęcona do nie wiadomo czego zwanego tubingiem.
– I can swim! – zaprotestowałam.
W moich rozlicznych certyfikatach oprócz praw jazdy zezwalających na poruszanie się w ruchu ulicznym i śródlądowym, nie było co prawda dwóch najważnejszyh licencji tzn. lotniczej i motocyklowej, ale gdzieś w papierach obok legitymacji dziennikarskiej i drugiego dyplomu uniwersyteckiego z pewnością znajdowała się karta pływacka, a nawet uprawnienia ratownicze, których nie posiadałam oraz świadectwo znajomości jezyka angielskiego – niezbity dowód na to, że powinnam rozumieć, co do mnie mówi Morgan.
– But I don’t like drowning – dokończyłam – I’d rather not repeat that anymore.
Jak dotarłam do Vang Vieng, w którym oprócz kilkunastu samowolnych trekkingów bez przewodnika ani nawet GPSu oraz circa about 100 km przepedałowanych po niestniejących drogach, zwiedziłam głównie szpital i wszystkie okoliczne apteki (jest ich 5), przekonałam się, czym jest tubing.
Zanim jednak zobaczyłam go na własne oczy, najpierw usłyszałam go na własne uszy.
To głośny pijaci „sport”, którego sens polega na grupowej popijawie w wydaniu zgrai zachodnich nastolatków dryfujących nieśpiesznie Mekongiem…na zdezelowaych…oponach ciężarówek, podtapiających się co i raz, choć z rzadka topiących się w formie ostatecznie dokonanej ze względu na wyjątkowo płytki i praktycznie wyschnięty nurt rzeki w porze suchej.
Być może pora deszczowa przysparza więcej strat…w ludziach i oponach. Nazwa jest więc faktycznie myląca, właściwa powinna brzmieć „tiring drinking”.
A miałam pisać o drogach w Laosie…
***
Jeśli chodzi o informacje praktyczne, to nie pamiętam jakie w tamtej podróży miałam ubezpiecznie. W każdym razie z żadnego nie skorzystałam. Nie było mi potrzebne i chyba dobrze, jeśli tak się dzieje. Teraz korzystam z ubezpieczenia April. Od sportów ekstremalnych tj. ich skutków chroni mnie Twoja Karta Podróże Sport i co prawda nie jestem pewna, czy obejmuje ona tiring drinking, ale diving z pewnością, a ta druga wypasiona Twoja Karta Podróże Business wszystko oprócz skoków na główkę i Mount Everestów. Obie, a także inne warianty – ubezpieczenia klasyczne i studenckie, możecie nabyć klikając w ten LINK. Tym sposobem nabywacie nie tylko poczucie bezpieczeństwa, komfortową i niezawodną usługę, ale także wspieracie wirtualne życie tego bloga 🙂
Facebook Comments