Aloo gobi, czyli potrawka z kalafiora – przypadek beznadziejny
Kalafiory w mojej głowie
Lubię patrzeć, jak rzeczy zmieniają formę. I tak się dzieje w czasie upału, a czasem w innych okolicznościach. Tkanka zdarzeń jest jak plastelina. Nie ma sensu jej zmuszać, żeby się utwardziła, skrystalizowała. Modelina krzepnie we wrzątku albo w piekarniku, ale pewnie zauważyliście, że traci w wyniku owego zakrzepu kolory – płowieje. Lepimy takiego np. cudaka w czerwonej czapce i najpierw czapka staje się różowa, potem odpada jej pompon, następnie reszta, a z upływem czasu cudak traci rączki i nóżki. Odkleiły się i luzem nie nadają się do użytku. Plastelina, wręcz odwrotnie – jest wielorazowego zastosowania. Nie należy łączyć tylko kolorów w kulkę. Masa wtedy staje się szarobura. Brzydka. Nie stymulująca oka ani wyobraźni.
Jak ten kulinarny monochorom na arabskim targu w Kota Bharu w Malezji.
Fashion for food. WTF ?
Nie sądziłam nigdy, że napiszę o kalafiorze. W zasadzie o kalafiora mogłam się jeszcze podejrzewać, ale o kulinaria – nigdy. Nie moja bajka. Przypalam czajniki i patelnie. Mało jem. Bardzo wybrzydzam. W obszarze moich zainteresowań znajdują się kolory i kształty. No i zapachy. A jedzenie na ogół pachnie niekusząco. Zupełnie inaczej niż mokra trwa, kwitnące lipy lub kasztany po deszczu. Albo tropikalna roślinność. Często trująca.
Wiedzieliście, że kwiaty akacji są jadalne? Albo liście pokrzywy? W dodatku ładnie pachną, a gotujący się kalafior wydziela prawdziwy odór. Prawie jak małpi mózg albo inne podroby. Jeszcze gorsza, tzn. od kalafiora, jest kapusta albo bób. Ten ostatni w ogóle nie jest ładny. Wygląda jak spłowiałe zajęcze bobki. Kalafior za to jest warzywem eleganckim. Dopóki nie zostanie przyrządzony na modłę indyjską. I w tym momencie pojawia się moje zdziwienie. Tworzy się na styku braku logiki. Nieprzystawalności systemu postrzegania do modelu działania. Kobieta, powiecie, ma prawo. No ma.
Indyjska kuchnia jest wizualnie totalnym zaprzeczeniem kolorowej, przeładowanej mniej lub bardziej kiczowatymi formami, stylistyki tego kraju. Jest papką.
Najczęściej brązową wpadającą w beż i do tego przaśne placki. W różnych formatach. Jedzenie odbywa się rękami. W połączeniu z papką nie wygląda to zbyt dostojnie. Brązowa breja na palcach zakończonych brudnymi paznokciami. Wkładana do ust. Tylko ja mam takie skojarzenia?
W Indiach żywiłam się głównie kokosami i bananami. Dorywczo papką veg thaili. Dopóki nie odkryłam aloo ghobi. Do tej potrawy namawiał mnie już znajomy Pakistańczyk, ale wtedy poprzestałam na lemoniadzie z solą i sałatce z surowej kapusty z orzeszkami. Kalafior! Co ciekawego może być w kalafiorze? Nie żeby kapusta była jakimś egzotycznym rarum dla kobiety z kraju ziemniaka i kapusty, jednak ten kalafior w brązach i w panierce nie wyglądał jakoś najlepiej, pachniał tak sobie, a było bardzo gorąco i nie chciało mi się jeść niczego, co paruje.
Wracając kilka dni temu z polskiego straganu w niemalże indyjsko-malezyjsko-laotańskiej temperaturze przypomniał mi się ten kalafior. W plecaku niosłam parę litrów wody, więc obciążenie w miarę się zgadzało z podróżnym. Plastelina wolnych skojarzeń, która klajstruje szare komórki w nadmiernym upale, wyciągnęła swoje macki po sąsiadujące elektrony asocjacji. Zjadłabym indyjskiego kalafiora – pomyślałam. Aloo gobi. Tylko jak go wyprodukować?
Wrzuciłam w Google to hasło. Nawet przeszłam do drugiej strony. I nawet do podpowiedzi sugerowanej na dole: aloo gobi recipe i kurcze nic. Nie te przepisy. Owszem jest wersja z ziemniakami, ale chodziło mi o sauté. I o moją ulubioną z orzeszkami. Zaczęłam nawet podejrzewać, że coś źle zapamiętałam, że mi się pomyliło, bo ja i kuchnia to nie jest miłość od pierwszego wejrzenia. Ani nawet drugiego. Jest to rodzaj akceptacji stanu rzeczy, z którym nie należy dyskutować. Jedzenie służy do jedzenia i warto o tym pamiętać od czasu do czasu, bo jak się za bardzo zapomni, to się bez powodu robi złym.
Tajemnica aloo gobi
Niestety więc nie podam przepisu. Ci, którzy go szukają, przynajmniej na pierwszych dwóch stronach znajdą mylne tropy. Wersję z ziemniakami. Z pomidorami. Bez panierki i bez orzeszków. Pewnie nie są to niesmaczne dania. Pewnie to te jedne z wielu, których spróbowałam, nie przywiązując się do nich jakoś specjalnie, testując i idąc dalej. Jednak jak poznałam aloo gobi – wersję z orzeszkami i w panierce w pewnej jadłodajni w Ipoh, to chodziłam tam codziennie przez tydzień, a w porywach dwa razy dziennie tylko z powodu tego kalafiora. Dostałam fiksacji. Obsesji kulinarnej. Bałam się o swoje zdrowie. Kucharz od pewnego czasu zaczął mi wciskać tandoori i kalamary. Groził mi palcem. Oszukiwał, że kalafior, czyli kembang kol się skończył, że niby wszystko zeżarłam, przekroczyłam normę i basta, stop, madame we have a big choice. Maybe you wish to try something else?
Madame, opuszczając Ipoh tęskniła za kalafiorem. Za tamtym smakiem, który tak podstępnie zawładnął jej sercem. Bo ani nie wyglądał, ani nie pachniał, ani tani nie był (kto by pomyślał! ale tak, zawsze i wszędzie na całym świecie najtańszy jest kurczak), a jednak smakował perfidnie obłędnie, całą niekalafiorową gamą zapadni smakowych, rozpuszczał się na języku, (nie) nasycał i kazał wracać po więcej. Kalafior. W Malezji. W indyjskiej stołówce. W Ipoh. 10 minut nie piechotę od zajezdni autobusowej. Tej z której autobusy wyjeżdżają we wszystkie strony miasta, a ostatni o 22.15. W ramadanie obowiązuje inny rozkład. A w ciągu dnia gotują tylko Hindusi i Chińczycy. Nie polecam tych drugich.
Nie tylko ze względu na chińskie jajka z niespodzianką.
Facebook Comments