Opowieść pewnego emigranta
– W 2009 się powiesiłem, ale sznurek się urwał, no to, kurna, jestem. 49 mln euro poszło w…Goły byłem. I nie wesoły.
– No myślę, że smutny, jak sznurek szykowałeś.
– Bystra jesteś. A myślałem, że taka śliczna, to za serferem się wyślepiasz. Giełda to hazard. Biznes znaczy. Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa – popija kawę i zagląda w czarne dno filiżanki. Wstrząsa fusy. Smolista ciecz tańczy jak fale u stóp tarasu gdzieś w okolicach Uluwatu.
Jest cień i odpływ.
Patrzę na surferów, którzy zjeżdżają z niewysokich żlebów morskich (o tej porze nie ma wiatru), a w myślach mnożę zera.
– 49 mln? – upewniam się – Ile to złotych?
– Złotych!? A ja tam wiem? W Polsce nie byłem z 15 lat, bo po co?
No po co w sumie nie wiem. Dobre pytanie retoryczne.
– Wojna ma być. Śniło mi się albo czytałem.
– Wojna? Na razie to Unia, póki się nie rozleci. Też mi się śniło, że za 2 lata. Over. Ukrainę i Putina masz na myśli?
– A co ty gazet nie czytasz? Nic nie wiesz? Kumpel dostał powołanie. 38 lat na jakieś manewry. Stan mobilizacji. Dobrze, że ja mam paszport kraju neutralnego. A ty?
– No ja mam, kurna, polski – staram się dostosować stylistycznie do tej przygodnej konwersacji.
– To przeje..ne. …ale do woja cię nie zwerbują przynajmniej. Polska to nie Żydy, choć Żydy. I cioty. I Tusk.
Cóż za podsumowanie kraju mojego ojczystego nad wiślanym brzegiem – myślę. Cóż za persektywa. Z oddali.
– One way ticket? – mówisz. I nie prześwietlali cię na lotnisku? Kumpel ostatnio leciał do Frankfurtu. Daje paszport. Idzie do bramek, a tam halt, hande hoch. Mandat miał z 2011 roku. 250 zł. Biorą go na bok. Do kontroli, bo figuruje w spisie dłużników. No to Marek wyciąga te 250 zeta, że zapłaci, nie? A oni gdzie tam! Że na 10 dni do pierdla, bo się nie zgłosił na wezwanie. Skuli go i zawiezli. I przekiblował jedną noc.
– What?!? – nie wierzę. Już od dobrych 15 minut, ale dzielnie podążam tropem narracji, przeliczając wciąż w myślach euro na złotówki.
– No. Kosztowało go to 4 tysie za prawnika. Bo w pierdlu to spać nie możesz, bo cię przeruchać chca, plus odsetki. No i bilet w ch.., a potem leciał do Kuala Lumpur na biznes. I mi deal zawalił. A ty co taka chuda jesteś?
– Chuda? To zaproś mnie na obiad za 50 000 rupi, milionerze – myślę.
– No nie tłusta- znaczy – jak tutejszy towar. Ale że nie Australijska od razu widać, bo gabaryt nie ten. I triceps masz i skośne poprzeczne. Bierzesz coś?
– Eutyrox.
– W brzuch?
– Nie. Doustnie.
– Ja w brzuch brałem. Na masę. Ale jazdy masz po tym, jak po antymalarykach. W Sudanie, Ghanie kasa jest ze stuni, szamb. A jak chce się szybciej, to broń i nieletnie dziwki.
– Aha – zgadzam się posłusznie.
– Dajesz każdemu 100 dolców i patrzysz, czy kradnie, czy pomnaża. Jak jest obrotny, to werbujesz na jelenia. I masz staff.
– A te 100 dolców dla każdego to skąd?
– No z giełdy. Wszystko z giełdy. Albo nieruchomości, deweloperka. Teraz zaczynałem się, k…, odkuwać, bo Indonezja to Polska lat 90, ale mnie krowa załawiła. Wzięla wszystko. Bo wiesz, jak tutaj to działa?
– Jak w Polsce lat 90?
– Też. Tylko musisz mieć wspólnika. Lokalesa. Obcokrajowiec nie może założyć firmy. Choć teraz niby może, ale straszne łapówy i korowody.
– To chyba jednak nie Polska lat 90?
– Eeee, wtedy to tylko głupi nie zarobił. Pieniądze leżały na ulicy. Teraz nic nie można zrobić. Szara strefa partyjna jeszcze jakoś działa, ale jak nie masz wtyki w rządzie, to ręce związane. A Europa niby bogaty kontynent – śmieje się. – jaki, ku..wa, bogaty?!? Bogate to jest Bali. Tutaj każdy wieśniak ma po ileś tam arów, stawia hotele bez żadnych pozwoleń, bo tu przecież nie ma żadnego planu zagospodarowania. Jak pies wszawy szedł, tak drogę wylali. Wszędzie budują.
W Dreamland obok tego pola golfowego, będzie kasyno – pokazuje, jak mijamy na motocyklu skądinąd paskudną balijską plażę przewrotnie nazwaną Dreamlandem.
– Syn poprzedniego prezydenta ma tutaj 40 arów. Zrobił pole golfowe, a teraz będzie kasyno. Do Kuta nie jedź, bo tam sami australijscy robole – budowlańcy znaczy. Ja po rękach poznaję. Wyskakują tutaj na weekend albo 2 tygodnie urlopu. Jak chcesz bogatego wyrwać, to Jimbaran. A jak surfera to Uluwatu. Bananowa młodzież. Dzieciaki, co się nie myją, tylko w soli, bo to ekologiczne. W tych tatuażach i włosy takie spłowiałe. Wieczny, k..a, hippis.
– Kto?
– Tutaj każdy. Te laski takie śnięte ryby. Siedzą w barach, tankują i gapią się w morze, wypatrując swojego księcia na tratwie. Ty też, myślałem, bo się tak wślepiałaś w horyzont.
– Bo ja lubię się tak zagapiać. Przestrzeń, kolor, światło…no i mrówki – przypomniałam sobie. – Chociaż Bali przereklamowane porównywalnie z Indiami. Warto przyjechać po to, żeby zobaczyć własną wersję rzeczywistości. Jak myślisz, ile kasy dostała Elizabeth Gilbert od tutejszego kacyka za promocję?
– Co?
– Eat, pray, love – taki bestseller. Bali raj, Indie raj, Włochy raj, ale Bali raj nad rajami.
– Tutaj dajesz w łapę i możesz wszystko.
– Mam na myśli w drugą stronę, bo to miejsce to przecież mekka turystyczna. Jeden wielki teatr. Tutaj nie ma nic naprawdę. Truman show.
– Broszura pod turystów?
– Marketing.
Jeszcze Polska nie zginęła – myślę – jak tak sobie rozmawiam z przygodnym emigrantem. Przecież za chwilę wizy do Indonezji mają być za darmo.
I wsiadam na motocykl z Wasilim. Pogadamy sobie o Putinie, oligarchach i surferskim przemyśle na Bali. O tych wszystkich, którzy wykorzystują moc przypływu i ślizgają się na grzbietach fal. Którzy drwią z falochronów. Kolejna opowieść pewnego emigranta. Albo uciekiniera. A może zwyczajnego wyczynowca.
Facebook Comments