Slow life na Bali, czyli głodne. najedzone bóstwa lokalne.
||

Mistyczny jarmark, pogrzeb i slow life na Bali

– Zanim tu przylecieliśmy, sporo czytałam o Bali. O rytuałach i obrzędach hinduistycznych. Ceremoniach innych niż w Indiach –

poinformowała mnie bardzo sympatyczna studentka z Polski, bo na Bali oprócz Australijczyków są i Polacy, co tłumaczy ostatecznie wprowadzony w czyn pomysł zniesienia wizy (ale tylko na miesiąc).

– Mamy zaplanowane zwiedzanie wszystkich świątyń – pokazała mi przewodnik Pascala – no i bardzo, ale to bardzo chciałabym zobaczyć prawdziwy balijski pogrzeb! Marzę o pogrzebie! No i Bromo jeszcze musimy zaliczyć, bo i tak wracamy z Dżakarty.

Ja tymczasem właśnie marzyłam o wyrwaniu się z Bali. Chciałam wydostać się jak najdalej od kultury balijskich przejedzonych, a wciąż zachłannych bożków, i katapultować się do krainy normalności.

Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

Bardzo źle znosiłam komplikacje transportowe, tutejszą komercję i skrajny materializm mieszkańców tej wakacyjnej australijskiej wysepki. Slow life na Bali to mit.

Właśnie tutaj przeżyłam kryzys idealistycznie nastawionego do świata włóczykija. Doświadczyłam też tego momentu przełomowego, który pojawia się po kilku miesiącach podróży nieśmiało kiełkującym pytaniem: a może jednak/ już wrócić?

Kasia z Kubą biegali od świątyni do świątyni, realizowali sztywny grafik i iście mistrzowski plan – tzn. na granicy niemożliwości, a ja popadałam w niebezpiecznie refleksyjną zadumę, przerywaną poetyckimi notatkami na marginesach z dziedziny przemyśleń istotnych, oddając się w międzyczasie temu, co zawsze lubiłam najbardziej – szwędaniu.

Slow life na Bali w jednej z lokalnych świątyń.
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

Szwędanie w przeciwieństwie do zwiedzania nie zakłada żadnego planu, gwiżdże na wszelkie harmonogramy. Jest nieśpieszne, chaotyczne i całkowicie bezsensowne. I podczas szwędania zdarzają się najlepsze przygody, nieprzewidziane ciągi dalsze, zaskakujące przerywniki oraz cała masa rzeczy, których szwędacz zupełnie nie oczekuje, bo szwędanie nie zakłada niczego, a wszystko dopuszcza.

Moja cała azjatycka podróż oparta była na szwędaniu, podobnie zresztą jak wszystkie poprzednie. I będę szwędać się nadal. Slow life na Bali w moim przypadku dotyczył wszystkich azjatyckich krajów z tej podróży…i z każdej innej. Choć jeszcze częściej obfitował w sporą dawkę adrenaliny 😉

Również tym sposobem doszwędałam się na balijski pogrzeb.

Zobaczyłam go z drogi. Zaparkowałam w miejscu całkiem niedozwolonym, czyli tak jak wszyscy – na poboczu. Zostawiłam skuter i przedostałam się na drugą stronę ulicy, lawirując wśród pędzących dwuśladów. Pogrzeb poznałam po dymie. Tzn. dym mnie zaniepokoił. Z daleka wyglądał na pożar albo bardzo intensywne wypalanie traw. Różnił się zasadniczo od tego, co widziałam w Tajlandii i Laosie. Tam cała okolica była zadymiona; podpalana umiarkowanie z każdej strony. A tutaj w niebo buchał słup ognia, a kłęby duszącego dymu podstępnie penetrowały nozdrza, lądując w gardle i drażniąc przełyk. Wyglądało to nie za wesoło i niby wesołe nie było, choć jak podeszłam bliżej to zmieniłam zdanie.

Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

Uczestnicy ceremonii zgromadzeni pod dachem głośno grali na bębnach całkiem skoczne melodie,

a śpiewali i klaskali jeszcze bardziej intensywnie. Dość niezręcznie wydało mi się fotografowanie w takich warunkach, bo pogrzeby w Europie raczej nie roją się od błysku fleszy, choć post factum dochodzę do wniosku, że jak zwykle przegięłam z nieśmiałością. No i obiecuję sobie, że w następnej podróży będę odważniejsza. Nie mogę więc tu wkleić bębenków i okrzyków (filmowanie to zupełnie inna para kaloszy – też sobie obiecuję to i owo;).

Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

Wśród bębnów wydało mi się zbyt głośno, więc udałam się na spacer w bok, na którym spotkałam małpę, co mi ewidentnie przeszkodziło w zbieraniu się na odwagę, zwłaszcza że to niewdzięczne stworzenie chciało mnie pozbawić śniadania. Nieodważnie wróciłam więc na pogrzeb.

W przeciwieństwie do pogrzebu w Laosie, na który trafiłam również w wyniku szwędania,

tutaj nikt mnie niczym nie częstował, za to wszyscy chcieli mi coś sprzedać. W końcu kupiłam jakiś sok, bo naprawdę zaschło mi w gardle od gryzącego dymu i zbliżyłam się do stosu żałobnego na tyle, na ile pozwalały moje błony śluzowe oraz rzeczony brak odwagi, a raczej braku pewności co do zasad etykiety.

Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

Ciało wjeżdża na stos na skleconym z desek podeście w rodzaju tronu.

Jest niewidoczne. Owinięte w całun, czyli kawałek brudnej szmaty albo worek. Zarys sylwetki uwidacznia się dopiero, jak ogień zdziera materiał i odsłania to, co pod spodem.

Grabarze zajmują się wnoszeniem rusztowania z nieboszczykiem do komory. Bo jest to komora zbita z metalowych ścian i dolewaniem do ognia…benzyny lub innej chemicznej trucizny. Jestem przekonana, że grabaże żyją krócej, bo zapach wydzielany przez te toksyczne chemikalia jest absolutnie nie do wytrzymania. Dlatego cała publiczność chowa się pod jarmarczne zabudowania sklecone prowizorycznie w odległości jakiś 100 metrów.

Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

„Stos ofiarny” zaprojektowano w taki sposób, że dym przedziera się kominem do góry, a dopiero potem skręca z wiatrem. W innym przypadku goście by tego nie przeżyli.

Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015
Bali, okolice Ubud, Indonezja 2015

Ja wytrzymałam ledwo kolejkę trzech nieboszczyków.

Dlaczego trzech?

Dowiedziałam się w pobliskim sklepiku – również wśród oparów dymu – gdzie udałam się po wodę. Moje gardło i oczy były w fatalnym stanie.

– Three funerals today or more? – spytałam, jak już popiłam.
– Three or more – odpowiedział chłopak znudzonym tonem.
– Why so many at the same time?
– They wait. If someone dyes and the familly is not reach they keep the body and wait.
– Wait? What for?
– For the others.
– To dye???
– If more bodies, then it’s a group funeral and is cheaper.
– And where they keep the dead people?

W odpowiedzi wzruszył ramionami.
– Do you want to buy something else?

W naszych kostnicach robi się tłok, bo zmarli czekają na załatwienie wszystkich formalności związanych z pochówkiem. Na Bali – wyspie biurokracji bijącej na potęgę wszystkie procedury unijne – czekają na huczną imprezę z większą ilością uczestników. Podejrzewam, że jestem im raźniej. Jednak przyczyna jest prozaiczna. Nie tylko marmurowe nagrobki mogą być kosztowne, dlatego w Europie przyszli właściciele tych miejscówek fundują je sobie jeszcze za życia.

Kosztowna jest kremacja i stypa, na którą przychodzi cała wioska. Nie wierzę w kosztowną benzynę, bo litr na Bali kosztuje poniżej 1 $.

Facebook Comments

Podobne wpisy