||

Sugar mama

– Where is your husband?

/ A gdzie jest twój mąż? – wyrwało mnie znad porannej masala tea pytanie z rodzaju głupich.
– Home – popiłam. / W domu.
– Why? / Dlaczego?
– That’s the husband place. / Bo to miejsce męża.
Nie polemizował, za to zainteresował się gabarytami.
– Is big?/ Jest duży?

Mural w Georgetown w Malezji. Sugar mama i masala tea.
Sugar mama w Georgetown w Malezji

Ten mural znajduje się w Georgetown,

w mieście do którego trzeba koniecznie zajrzeć, będąc w Malezji…bo jest to miasto zupełnie nie azjatyckie. Pokochają je wszyscy miłośnicy street artu i murali, a także pięknej, kolorowej – idealnie zachowanej kolonialnej architektury, no i dobrej kuchni. Choć ta akurat pyszni się smacznie w całej Malezji.
Na tego osobnika patrzyłam, stojąc przed Camera Museum i zastanawiając się, czy chce mi się wydać zawrotną kwotę 21 ringit, czyli tyluż złotych, na bilet. W końcu zapłaciłam 17, pokazując jakiś voucher z fejsbuka. Większość muzeów i galerii w Malezji działa na zasadzie „ftorki z Lordem”, a w tym kraju można wydać bajońskie sumy na tego typu atrakcje i warto!, bo sztuka prezentacji i ekspozycji czegokolwiek w wydaniu malezyjskim to prawie niedościgniony ideał (zwłaszcza, jak się wraca z Indonezji). Warto też być studentem, chociażby na tajskiej legitymacji kupionej np. pod MBK (w Bangkoku).

Więcej o Malezji przeczytasz tutaj.

– U mean tall or fat?/ Masz na myśli wysoki czy gruby?
– No. Big!/ Duży!
– Mr Big? – domyśliłam się.
– Yes, so is big? / No więc jest duży?
– Probably – podsumowałam./ Prawdopodobnie
– And what he is doing?/ A co robi?
– Sleeping by now, I guess./ Pewnie już śpi.
– No! As a job?/ Zawodowo.
– Journalist/ dziennikarz – myślałam akurat o Franku, bo jakoś Indie kojarzą mi się z Izraelem.
– His name?/ Imię?
– Are u a secret agent or what?/ A co ty jesteś agentem? – dalej pozostawałam w izraelskim nurcie skojarzeń.
– Just curious why u are alone./ Raczej ustalam, dlaczego jesteś tu sama.
– Frank – skapitulowalam.

Sorry, Frank, I’ve just made u my husband, dodałam gdzieś między wierszami dialogu wewnętrznego. Przydałbyś mi się teraz. Ciekawe, czy jeszcze kiedyś się spotkamy? Czy jeszcze kiedyś minę gdzieś przypadkiem tych wszystkich ludzi z podróży poznanych na jeden przystanek, jeden obiad, jedną noc spadających gwiazd, kiedy każde z nas śniło to samo spełnione życzenie: podróżować jeszcze do tylu miejsc, przeżyć jeszcze tyle przygód, tylu historii opowiadanych na wojnie, na plaży, w Heroina hostel – tu naprawdę taki jest!- wysłuchać! Wziąć ile można z bufetu życia, zachłannie napchać kieszenie smakami, wspomnieniami, doświadczeniami.

Kiedyś francuska pani profesor zapytała mnie, po co uczę się jej jakże szanownego języka.

– Żeby pojechać do Oranu – odpowiedziałam bez wahania jako szesnastolatka, nawet po francusku i nawet bezbłędnie i w dodatku całkowicie zgodnie z prawdą. Zrobiła dziwną minę.
– No dobra, do Marakeszu – udzieliłam odpowiedzi z rodzaju tych mniej bulwersujących i też niejako nie odbiegających od głównego celu, który mi przyświecał podczas maglowania subżąktiwów w języku Balzaca. Znów się skrzywiła. W sumie miała rację. Powinnam się uczyć arabskiego, zwłaszcza w Paryżu by mi się przydał, a w Marsylii jeszcze bardziej.

Franka poznałam pod murem.

Nie tym od życzeń, ale od zawiedzionych nadziei. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że urodził się w Oranie.

– Take a look at my camera and I’ll bring us something to drink/ Popilnuj aparatu, a ja skombinuję coś do picia – powiedział na mój widok.

Zajrzałam do torby. Wymarzona lustrzanka, w tamtych zamierzchłych czasach – kiedy byliśmy jeszcze studentami, choć przecież nie przestaliśmy nimi być – analogowa. Canon. 35 i 28 mm 1,4. Gdyby nie było tak gorąco, uciekłabym z ta torbą, zwłaszcza że Frank, który jeszcze nie zdążył się przedstawić, nie wracał i nie wracał. W końcu się pojawił z lemoniadą, a ja zrobiłam mu zdjęcie, jak niesie szklanki, które po prostu pożyczył z jakiegoś palestyńskiego baru. Dzięki jego akredytacji weszliśmy następnego dnia do Strefy Gazy, gdzie arabski w przeciwieństwie do francuskiego by się przydał i Frakowi się przydał, a mi moja legitymacja dziennikarska. Nocowaliśmy w jakimś szałasie, pamiętam druty, karabiny, mundury i brak prądu. I izraelskie tanki. I brud – jak w Indiach.

– Will u slap me if I invite u for a dinner?/ Spoliczkujesz mnie, jak zaproszę cię na obiad? – zapytał tymczasem tu i teraz nie Frank.
– In Palolem? I’d love to drive there. Maybe they got there any not broken ATM and cheaper hostels?/ W Palolem? Z dziką chęcią się tam przejadę. Kto wie, może mają niezepsuty bankomat i tańsze hostele?
– What for u need an ATM? Gonna pay my dinner? U are too pretty to be a sugar mama! Ma’am u can have everyone! For free. / A po ci bankomat? Chcesz zapłacić za mój obiad? Jesteś za ładna na utrzymanka. Możesz mieć każdego. Gratisowo.

Indie, Goa albo Kerala 2015. Na plakacie jeszcze nie sugar mama.
Sugar mama w Indiach na Goa

Jak przestaniecie być już tak seksowne…chciałam napisać „jak przestaniecie wyglądać jak Kayah”, ale ona już tak nie wygląda…i akurat mogłaby skorzystać ze szczególnej oferty turystycznej Goa i Kerali, to niech ten plakat w wychodku na plażach Kerali będzie wam drogowskazem.

Dziewczyny, kobiety z bogatej Europy, nie tylko chłopcy z Egiptu, Maroka i Tunezji na was czekają!

Jeśli po tych wszystkich programach BBC, o płaczących za funtami i usychających z tęsknoty za czerwienią Jego warg Brytyjkach, uważacie Muhamedów za naciągaczy z main streamu, wybierzcie się do kurortów na Goa. Sugar mama jest tam bardzo popularnym zawodem!
Albo do całkiem sąsiedniej Tajlandii po ladyboja – w wersji dla bardziej ekscentrycznych.

Facebook Comments

Podobne wpisy