Prowadzona przez dzieci ulicy. W Indiach.
Lalki w ogniu Pauliny Wilk to książka tak dobra, że aż zła. Tak niejednolita stylistycznie jak Indie. Wciąga w swój świat i nie pozwala w nim osiąść – bo nie chce się tam być.
Jej lektura jest jak danie indyjskie – obrzydliwa papka o cudownym smaku. I treściwa zdecydowanie jak Indie, gdzie w chaosie brzydoty, przepychu, egzaltacji człowiek, choćby nie chciał, to musi mieć oczy szeroko otwarte, bo nigdy nie wiadomo, czy na ulicy natknie się akurat na monsunowe wesele czy na beznogiego konającego starca. A może dziecko unoszone falami Gangesu – nabrzmiałe, spuchnięte, utopione lub nie do końca skremowane.
Czytając różne poradniki o warsztacie blogera, a czytam bo to dla mnie nowy świat – (bywam też na szkoleniach, polecam np. to organizowane przez dom mediowy Zenith Optimedia ) – wszystkie głosy radzą: pisz równo i nie chodzi tylko o justowanie, chodzi też o styl. I o nieszokowanie odbiorcy żeglugą od radosnego kiczu podróżnego w stronę tratwy Meduzy. Ja piszę krzywo, bo używam różnych form – od lekkich historyjek do bardziej krzykliwych reportażowych przypowiastek, jednak opowieść o płonących kukłach indyjskich wyprawia z językiem takie rzeczy, że odbiorca co akapit ma ochotę cisnąć ją w kąt, po chwili jednak się zachwyca i z czcią podnosi z podłogi.
Lalki w ogniu językowo oscylują pomiędzy jogiczną miękkością metafory w taki sposób, że wyobraźnia i wrażliwość może się rozpędzić aż po horyzont i jeszcze dalej…po to, żeby za chwilę się zderzyć ze ścianą cliché i sloganu językowego. Jest nierówna, ale przez to też świeża, autentyczna.
Są książki – to głównie przewodniki – które sprzedają idealną wersję rzeczywistości innego kraju, są i odwrotne – głównie reportaże – które sprzedają jego brud i ohydę. Są książki miękkie, bajkowe i twarde, chaotyczne, jakby naszkicowane węglem i kredką w pośpiechu, bez konturów, bez dopieszczania. Tak pisze Stasiuk, tak pisze Wilk. Co nie znaczy, że Wilk pisze jak Stasiuk.
Nie da się tej książki „Lalek w ogniu” nie zauważyć i nie dosłyszeć, ani schować w szufladzie tych przeczytanych. Za bardzo się wydziera, wyziera też ze schematu. W szufladzie się panoszy, pęcznieje i w końcu szuflada pęka. I to ja lubię. W świecie komercji i szablonów, jeśli coś nie pasuje, w większości przypadków oznacza, że jest dobre, a na pewno twórcze. I daje jakąś nadzieję, że jednak nie wszystko stracone, telewizor można wyłączyć i w ogóle warto żyć.
Lalki w ogniu to z jednej strony literatura piękna, wybebeszająca emocjonalnie jak Zeruya Shalev, z drugiej – reportaż (tylko tyle w nim, cholera, emocji wykrzyczanych na jednym tchu, że warstwa informacyjna spada na drugi plan), to też szkic elaboratu naukowego na temat kultury indyjskiej, więc jeśli ktoś tej wiedzy nie posiada, to z książki Wilk ją zaczerpnie.
To moje trzecie podejście do tej lektury. Została tak świetnie nagłośniona medialnie (co zawdzięcza nie tylko jakości, ale też temu, że autorka pisuje do popularnych i cenionych tygodników), że próbowałam się do niej przekonać bezpośrednio po publikacji. Wyrzuciło mnie jednak z języka narracji, bo wydał mi się za bardzo skandowany.
Kobiety sprzątające plaże na Goa. Prawdopodobnie przyjechały tu do pracy z północy.
W Indiach byłam raz
I to w dodatku w ich mini fragmencie – niczym turysta, który zobaczył Wawel, a potem opowiada, że zwiedził Polskę – ale po tym mikroskopijnym ułamku już mi się dalej nie chciało…dodawać liczników i mnożyć przez mianowniki, żeby odkryć na własne potrzeby indyjski algorytm. Zresztą był problem z pociągami. Bilety trzeba kupować min. 3 tyg. przed. Ponoć można dostać bilet dla turystów – droższy, turystyczny. Tylko, że nie ma gwarancji. Kolejki jak w PRL-u. Kto pierwszy, ten lepszy. Dużo łatwiejszym zadaniem okazało się kupienie biletu lotniczego. Do innego kraju.
I dla porównania plaże nie dla turystów okupowane przez Hindusów oraz coraz liczniejszych Rosjan. Już mniej sprzątane, chociaż nadal czyste. Bardziej prawdziwe. Ale co w Indiach jest naprawdę, a co na pokaz? Głośne nie do wytrzymania. Plaże, na których kąpać należy się w ubraniu. W bikini lepiej nie próbować.
Indie mnie wypluły. Bo się nie zachwyciłam, bo nie zapałałam żądzą oświecenia – ich towarem eksportowym. Bo przez język tej kultury nie przebrnęłam, nie zauroczyła mnie jego melodia, a może akcenty materialistyczne, choć wiadomo, że biedny zawsze dąży do bogactwa, a bogaty do potlaczu. Może zrobię drugie i trzecie podejście. Albo w zasadzie trzecie i czwarte, bo w paszporcie mam dwie wizy indyjskie. Pierwszą nienapoczętą i już zapomnianą przez biurokrację.
Może jak przeczytam więcej takich książek, to nie będę miała już potrzeby ich weryfikować. A może wręcz odwrotnie – tak się wkurzę, że ze złości pojadę. Do kraju lalek w ogniu. Do krainy neurozy.
Autorkę tej poruszającej książki podziwiam nie (tylko) za to, że przeżyła Indie i nie tylko za tę opowieść, którą potem stworzyła. Podziwiam ją za to, że miała siłę tę książkę napisać, bo do tego jest potrzeby olbrzymi hart ducha rozpisany na tyle stron i tyle wieczorów, żeby mimo wrażliwości pisać dalej. Ja być może nie chciałam tego doświadczać, dlatego opowiadam o INDIACH lekko z humorem i sarkazmem, dotykając raczej kamuflażu, bo pod spodem jest naprawdę inaczej…
Bez life vest, bez wewnętrznego life guard grozi utonięcie…
Byliście, pływaliście, tonęliście w Indiach i w tej książce?
Facebook Comments