5 błędów poznawczych, czyli fatum na Goa
(Miejsce akcji) Dabolim Airport. Goa
Przejażdżkę z taksówkarzem z lotniska na Goa do Angoda Beach już znacie.
Jednak kilka retardacji wcześniej wyszłam z hali przylotów. Wyciągnęłam z bagażu podręcznego butelkę wody przemyconą z pokładu samolotu. I to był błąd. Nie butelka i nie przemyt, ale sytuacja na zewnątrz. Należało na lotnisku przenocować, ale przecież miałam zarezerwowaną budkę na plaży. Do spania.
Taką, jak któraś z poniższych.
Kultura kolektywnych taksówkarzy wkracza na scenę
Zanim poczułam oddech tropików, niebo gwiaździste nade mną, a pod stopami indyjską ziemię, ponownie uderzył we mnie tłum. Tym razem głośny, zwarty w bezładnym szyku (wiem, że to porównanie nie ma sensu, ale był to dokładnie taki tłum) dla odmiany składający się tylko z osobników rodzaju męskiego, a więc płciowo jednolity. Tłum oszalał na mój widok. Bez dwóch zdań! Machał rękami, gwizdał, pozdrawiał mnie radośnie i w podskokach, otaczając ciasnym kordonem mój plecak, moją butelkę z wodą i moją rękę, która przechylała w stronę ust ów magiczny bukłak z katarską cieczą spożywaną przez ludzi, a nie przez samochody.
Wow! – pomyślałam – jeszcze nigdy tylu mężczyzn na raz nie skandowało na mój widok. To, że krzyczeli:
– Taxi!, taxi!, ewentualnie, madame, taxi,taxi! – wydawało się drobnym szczegółem. Zupełnie bez znaczenia. Czułam się onieśmielona tak hucznym powitaniem. Zrobiłam ładny dyg w stronę owacji i z uśmiechem odkrzyknęłam:
– No thank you!
Kolejny błąd (2).
Prawdopodobnie jazgotliwy gwar zagłuszył pierwszą część mojej wypowiedzi (opcja nr 1), w Indiach no thank you oznacza of course i avec plasire (opcja nr 2), w Indiach najłatwiej żyje się mrukom, którzy z natury rzeczy mało mówią i introwertykom, tak zatopionym w swoim wewnętrznym świecie, że nie słyszą i nie widzą tego na zewnątrz (opcję nr 3 odkryłam już dnia następnego, ale długo ją wypierałam, trwając w egotycznej negacji białego człowieka „cywilizowanego” Zachodu, choćby nawet miał by to być środkowy wschód Europy).
Takie wielokrotnie złożone zdania, pełne wykluczających się opcji, to kwintesencja komunikacji indyjskiej, dlatego przybysz z poukładanego świata działający według systemu zerojednynkowego, tak kocha ten kraj, bo oświecenie to wielorakość wszystkiego jednocześnie i bez trzymanki za to z przyzwoleniem.
Prepaid taxi – napięcie narasta
Zmęczyliście się już? Bo ja tak. A przez cały ten czas usiłowałam się tylko napić wody. Na ogół to prosta czynność, niewymagająca specjalnej uwagi ani wysiłku energetycznego.
Tymczasem aprowizacja się kończyła kropla po kropli – puste dno nie pozostawiało złudzeń – śmietników brak – trzeba sobie radzić ekologicznie, czyli wieźć śmieci nie wiadomo gdzie, bo wszędzie śmietników brak – zebrałam się więc na odwagę i ruszyłam w stronę okienka z napisem Prepaid taxi.
Lista miejsc docelowych wraz z cennikiem stworzona ewidentnie na potrzeby dalekowidzów, bo z bliska nie sposób się do niej dopchać. Jak to dobrze, że mam sokoli wzrok! – pomyślałam, szukając mojej miejscówki w rozkładzie jazdy, jednocześnie żałując, że zatyczki do uszu zostały gdzieś głęboko w czeluściach plecaka. Jest! Pierwsza od góry w prawej kolumnie. 1500 rupii.
Błąd nr 3
O żesz! Nie mam rupi. Nie widzę bankomatu, bo to przecież tylko lotnisko, więc dlaczego miałby być? Przedzieram się do okienka, zaliczając po drodze parę siniaków na przedramionach – czyżby wszyscy taksówkarze na Goa zostali przeszkoleni w chwytach krav magi? Tych bardziej bolesnych, unieruchamiających przeciwnika? (Jakiego znowu przeciwnika, raczej chyba białą owcę w stadzie wilków?) Cholera, czy oni nie mogą się odczepić? Przecież zaraz mnie stratują! (Już rozumiem, dlaczego medytacja wywodzi się z tych rejonów świata. Jezus z Galilei to miał luksus. Siedział sobie na pustyni, nikt mu nie przeszkadzał, tylko pokusy, i spokojnie sobie medytował.)
– Good morning, ( Czy przed trzecią nad ranem należy powiedzieć dzień dobry? ) how much in dollars to Agonda Beach? – zwracam się w stronę wielkiego sędziego, który przyjmuje w swoim kantorku. Pokusy wydzierają się za moimi plecami.
Coś mi wypisuje na świstku papieru. Jak na 2 cyfry długo to trwa. W końcu podaje mi jakiś kwitek. Passenger Slip, Agonda, 1500.
– How much in dollars?
– 1500.
– In dollars!? – medytacja się przydaje coraz bardziej.
– Thirtee’ – oznajmnia radośnie istnienie jakiegoś nowego liczebnika z rodzaju zmutowanego trzydzieści albo zmutowanego trzynaście.
– One three? – rozkładam hybrydę na części pierwsze.
– Three zero- poprawia mnie.
Uff to się przynajmniej dogadaliśmy. Teraz jednak czas na wyższą matematykę. 1500 rupi to 20 dolarów.
– Please write me here – podaję mu druczek – slash – dyktuję – 20 USD.
– Ok, ok – zgadza się ochoczo i dopisuje po przecinku: payment in $.
Chyba jestem upierdliwa, niemniej jednak przyjechałam do Indii na bliżej nieokreślony czas z biletem w jedną stronę, a pula moich dollars posiada skończoną ilość zielonych i liczy się każda setna po przecinku.
– Please add: two zero.
– No payment in dollars – przyznam, że takiego chwytu negocjacyjnego się nie spodziewałam.
Na lotnisku wszystko już zamknięte (czy na tym lotnisku kiedykolwiek cokolwiek jest otwarte, bo za wyjątkiem toalet (na szczęście, choć nie polecam) nie widzę tam innych atrakcji?
Jednak gdzieś na końcu frontowych zabudowań atakowanych przez taksówkarzy, tli się światełko w tunelu mroku. (Lotnisko na Goa znajduje się w szczerym polu, awarie prądu zdarzają się co chwilę, a nawet jak akurat prąd sobie biegnie po kablach, to kabli brak). Kantor, kantorek, a właściwie chyba Bank of India. Patrzę na kurs. Jakiś nieszczególny, ale lotnisko to ostanie miejsce gdzie należy wymieniać pieniądze. Trzeba z godnością łyknąć swoją porażkę, w dodatku absolutnie nienegocjowalną i nierozkładalną na czynniki pierwsze. Błąd nr 3 staje się faktem.
Podaję dwie dwudziestodolarówki.
– Passport, please – więc wręczam – And your ticket.
– Here you are.
Za szybką wszyscy oglądają mój paszport. Długo. Strona po stronie. Oraz zdjęcie. Siedmiu panów. W tym niektórzy w mundurach. Najwyraźniej sprawia im to wiele radości. Potem oglądają mnie.
– Is this you? You look better.
No oczywiście, że better. En face i bez uśmiechu zawsze wyglądam worse. Much worse wyglądam na fotografii w amerykańskiej wizie, ale może o to chodzi, żeby mój urok osobisty mógł zadziałać w praktyce i oczarować np. tych panów, co się najwyraźniej dzieje.
Tymczasem mój paszport się oddalił do innego pokoju. Może dobrze, że to tylko paszport a nie karta płatnicza, choć już sama nie wiem. Zabrał go pan w żółtej koszulce, bez plakietki, bez imienia. Wolałbym, żeby mnie tutaj nie uwięzili za karę, że na zdjęciu wyglądam gorzej niż w rzeczywistości i też nie dlatego, że w rzeczywistości wyglądam lepiej niż na zdjęciu.
Dolary również powędrował do innego pomieszczenia. Bez pokwitowania, no ale w końcu Bank of India i w dodatku na lotnisku. A termometr z poprzedniego rozdziału okazał się tylko termometrem, więc bez przesady. Przy lekkim stanie podgorączkowym do halucynacji absolutnie powodów brak.
Minuty mijają. Czas płynie po indyjsku. Jest około 3.17. Na ranem. W Polsce 5 i półgodziny wcześniej. O tej porze osiągam maksimum swoich umiejętności intelektualnych, ale chyba nie tym razem. Chce mi się pić. Dobrze, że to nie pustynia albo na przykład taka Bogota. Wtedy jeszcze bolałaby mnie głowa, a tak czysty relaks.
Hipis na Goa i rachunek prawdopodobieństwa
Oddają mi paszport z wcale nie pokaźną paczką banknotów w środku. Przeliczam. Brakuje jakiś 1000 rupi.
Suma na kwitku się jednak zgadza.
– How did you calculate it?
Pracownik banku (?) wyciąga kalkulator, dobrze że nie liczydło, chociaż może źle, przelicza przewalutowanie (do tego momentu się zgadza), potem odejmuje 13 %, a następnie 10 dolarów. Magia tego działania rozkłada mnie na łopatki.
– 13 %? 10 dollars??? Am I being filmed with a hidden camera???
Uśmiech. W końcu sobie żartujemy. Każdy po swojemu.
– I don’t get it – kto pyta nie błądzi, chociaż lepiej wcześniej niż później być dociekliwym – is it too late to understand?
– Commission. Night charge. Small notes.
– You didn’t tell me that. It’s not written on the board either.
Wzruszenie ramion i uśmiech.
– Why did you forget to mention that?
– Everyone knows.
Teraz może tak, ale nawet jeśli ten artykuł przeczyta 3 tysiące osób, to w dalszym ciągu nie będzie to everyone. Just a drop in the ocean.
Błąd nr 5
nastawia mnie bojowo w takim stopniu, jak bojowa może być ryba złapana w sieć. Płotka, która coraz bardziej odczuwa swoją rybią tożsamość niezgodną z lądowym środowiskiem naturalnym. Obojętna na bodźce natykam się na żwawego dziadka z tabliczką nr 1141/37
– We go together – macha mi przed nosem swoim szczęśliwym numerkiem.
– Are we? – odpowiadam już tylko z przyzwyczajenia. 3.47 patrzę na zegarek.
Kiedy tu się robi widno? Kiedy odjeżdża pierwszy autobus? Może o 6, a może o 9. W końcu to Indie.
– Where is the bus stop? – pytam na głos.
– There is no – odpowiedź mnie wcale nie zaskakuje. Chociaż wiem, że z lotniska, a raczej w pewnej odległości od lotniska, kursuje autobus do Palolem. Nieregularnie. I rzeczywiście nie z przystanku, tylko skąd mu się chce (zupełnie jak w Indonezji, ale o tym jeszcze nie wiem).
– Check your bill. You go with me.
Rzeczywiście jest tam napisane 1141. A na drugiej stronie 37 w kółku.
Fate.
W trzeciej rubryce za to dostrzegam night charges: Rs 500.
Na szczęście w sekcji baggage nie ma nic.
Total: Rs 2000.
Śledziliście wszystkie działania i dialogi?
Jedziemy w noc, a ja przypominam sobie, że zawsze byłam świetna z geometrii. Z arytmetyką nasze drogi się rozmijały. Do tej pory myślałam, że dlatego bo w planie lekcji zawsze zaczynała się o ósmej rano. O godzinie w której mój umysł znajduje się głębokiej fazie REM.
Fatum z podstawówki.
***
Przypis dla czytelnika, czyli głos z offu :
weźcie pod uwagę, że moja półroczna (jak się okazało ) podróż, zaczęła się w Indiach. W dodatku w miejscu turystycznym (to najgłupszy ruch jaki możecie wykonać ). W takich rejonach model „obsługi klienta” zawsze jest ten sam, czyli nie taki jak lubi backpacker on the low budget.
Im dłużej przebywacie w nowej rzeczywistości, tym bardziej uczycie się jej praw. Tym bardziej w nią wchodzicie, stając się jej częścią. Co nie oznacza tylko, że wydajecie mniej, ale przede wszystkim to, że poznajecie jej język. Semantyka komunikatów staje się jasna. Rozkodowana. Doświadczacie naprawdę. Rozumiecie tych ludzi i ich optykę. Kochacie ich wady, bo przecież sami jakieś macie. Zawsze na początku egzotyka jest egzotyczna. Nie oczekujcie, że będzie składała się z samych superlatyw.
Widzę, że zaczynam się rozpisywać, więc będzie ciąg dalszy – następny artykuł. A potem książka.
Albo Afganistan.
Facebook Comments